SOVABOO

Rozdział 7, część 5

Przełknęłam ślinę z poczuciem winy i pokręciłam głową. No proszę, takie pytanie — typowe dla mamy, zawsze „na zasypkę”.

– Nie, w… w mieszkaniu.

– Sami?

– Mhm – chyba się zarumieniłam. W każdym razie mój wzrok uciekł za ramię mamy i zaczepił się o wzorzystego motyla-dekorację na firance.

– Od dawna?

– No… eee…

– Anfiso?

Jeśli kiedykolwiek kłamaliście rodzicom, to mnie zrozumiecie. Nie ma nic gorszego niż lawirowanie przed najbliższą osobą. To jak tańczenie boso po rozżarzonych węglach. Ale przecież bywają sytuacje, kiedy prawdy powiedzieć po prostu się nie da!

– Już od dwóch dni. On tam… u niego… wiesz, nie daje rady beze mnie… nie może… Ja wyjechałam, a on zadzwonił… A ja tu… Mówi, że zaraz przyjedzie… Głupek, oczywiście, ale szkoda mi go… będzie nocował pod klatką, о-o-ot… – i spuściłam wzrok na kapcie mamy, nie wiedząc, co jeszcze dodać do swojego żałosnego monologu.

Zrobiło się cicho. Podejrzanie cicho. Ostrożnie spojrzałam na mamę. I gdy tylko zobaczyłam te jej zielone, roziskrzone oczy (aha, nie bez powodu tata nazywa mamę czarownicą), natychmiast miałam ochotę uderzyć się dłonią w czoło. Ona jest przecież romantyczką! Cała biblioteczka zawalona literaturą naukową taty i jej romansami. Teraz na pewno wyobrazi sobie nie wiadomo co i zażąda, żeby Sokolski wpadł z wizytą – na zapoznanie. Mimo że jest środek nocy. Co za ze mnie tępak…

– Ma-amo, tylko nie waż się zapraszać go do nas! On za nic nie przyjdzie, słyszysz! Tym bardziej teraz!

– Dlaczego? – zapytała zdziwiona rodzicielka. No proszę, a nie mówiłam. Pewnie już w myślach liczy zapasy jedzenia w lodówce. Co by tu smacznego podać gościowi.

– On jest bardzo, po prostu okropnie nieśmiały!

– Pewnie jest chudziutki? – nagle zaskoczyła mnie domysłem mama, jakoś od razu smutniejąc.

Pewnie wspominała byłego. Tutaj nie mogłam jej winić. Każda matka chce, by opatrzność utarła nos temu, kto skrzywdził jej córkę, a na horyzoncie jej ukochanego dziecka pojawił się pewny siebie, silny i przystojny rywal. Taki, żeby nie wstyd było pokazać sąsiadom! Właściwie Sokolski bardzo pasował do wszystkich tych punktów. Gdyby nie jedno, bardzo ważne „ale”. Umowa.

– Dlaczego tak uważasz? – zmieszałam się.

– Bo się wstydzi przychodzić w gości. To znaczy, że na co dzień jest skromnym i nienachalnym chłopakiem.

– No, chyba tak.

– A ty go kochasz, Fania?

No, to dopiero pytanie! Złapałam się jak rybka na haczyk – nie da się wymigać pustą odpowiedzią. Musiałam przygryźć wargę i spuścić wzrok. Mówię wam, wstyd kłamać.

– On mi się podoba. – I żeby nie rozczarować mamy, dodałam: – Bardzo. Nie mogę go zostawić samego na ulicy, obiecałam…

– Czyli naprawdę zdecydowałaś się jechać? Nie muszę się martwić?

– Ależ skąd, Mamuniu! – przytuliłam ją mocno. – Nie, oczywiście! Przepraszam, że tak wyszło! On mnie nie skrzywdzi, nie bój się! – Tutaj akurat nie skłamałam. Jeśli o jedno mogłam być spokojna, to właśnie o swoje bezpieczeństwo. W końcu spędziliśmy razem trzy noce w jednym mieszkaniu.

 
Kiedy się ubrałam i wypiłyśmy herbatę z drożdżówkami z serem, mama przystąpiła do swoich zwyczajowych przygotowań do mojej drogi. Zaczęła krzątać się po kuchni, wywracając spiżarnię do góry nogami. Kto zna mamy, ten wie, jak to wygląda.

– To dla ciebie, Faniu – olej roślinny i masło, weź oba. Tu kiełbaska, ser… A tu kupiłam dla ciebie dwa słoiczki mleka skondensowanego i pastę z dorsza, lubisz przecież. I herbatę, i kawę – nie ma co w mieście wydawać na byle co. Drożdżówki też wszystkie zabieraj…

– Mamo…

– Nic nie szkodzi! Mam pół kilo kwaśnego twarogu, jutro rano jeszcze upiekę.

– Dziękuję.

– Słuchaj, Anfis, jaka ze mnie gapa! – zawołała mama, klepiąc się po czole. – Przecież wrócisz samochodem! Dam ci może trochę przetworów?

– Co? Nie, mamo…

– Ale daj się namówić! Czemu nie? Nie musisz przecież niczego nieść w rękach, teraz masz chłopaka, to ci pomoże! – uśmiechnęła się. Ech, na pewno z samego rana opowie o tym tacie i babci Fisie. – Dam tylko po parze słoików: ogórki, pomidorki, dżem… Ojej, słuchaj! Babcia zarżnęła dwa kogutki! Weźmiesz jednego?

– Eee, nie…

– Bierz! Zaraz ci też zorganizuję warzywa na zupę. Jak przyjedziecie, to ugotujesz! Jeszcze podziękujesz mamie!

 
Kiedy więc półtorej godziny później Sokół podjechał pod dom, stałam przy klatce otoczona słoikami i torbami, do których doszły jeszcze dwa ręczniki, pościel, krajarka do warzyw, dżezwa, garnek na zupę, trzy kilo kaszy i nowe kapcie taty. Po co te ostatnie – nie pytajcie, sama nie wiem! Kiedy próbowałam protestować, usłyszałam tylko: „bierz, Fania, nie dyskutuj!”

A mama oczywiście stała obok, uparcie odmawiając ukrycia się. Prawda, gdy tylko chłopak wysiadł z samochodu, zrobiła parę taktownych kroków w tył.

– Kch, kch! Anfis! – szepnęła mi w kark i szarpnęła za warkocz. – Powiedz swojemu, żeby się mnie nie bał! Powiedz, że nie gryzę, a dalej już wiesz! Och, córeńko, mam przeczucie, że to coś poważnego! Nie pamiętam, żebyś tak się o kogoś martwiła!

– Mhm.

 
Noc była cicha, śnieżna, przy klatce paliła się latarnia… Poczułam na karku, jak mamie otwierają się oczy, gdy przystojny Sokół wszedł w krąg światła. Wyszedł z auta w drogim stroju pewnego siebie bogatego chłopaka, rozcinając noc szerokimi ramionami i sportową sylwetką. O mało nie jęknęłam z rozpaczy, patrząc na jego leniwy krok. Ach, Sokole, Sokole. Czy naprawdę nie mogłeś założyć starych dresów i znoszonej watowanej kurtki? Mama przecież teraz na pewno dorzuci coś jeszcze do tych kapci!

— Oho! — Podszedł bliżej i wytrzeszczył oczy. — Czyż, to wszystko twoje?! — parsknął zdziwionym śmiechem. — Żartujesz?

Gdybyż to był żart! Milczałam, wpatrując się w Sokoła, on — we mnie. Ja w niego — a Sokół się spiął. Musiałam zmarszczyć brwi, strzelić okiem w stronę mamy i nadać spojrzeniu maksymalnej wyrazistości. No i?

Nie, naprawdę dzięcioł. Stoi i się gapi. Jeszcze minuta, a zawali operację do stu diabłów!

— S-Sokolski, do cholery! — wysyczałam przez zęby. — Kombinuj!

Na szczęście, zaskoczył. Odkaszlnął w pięść, zerknął na mamę, podszedł, pochylił się i cmoknął mnie w policzek:

— Cześć. — A do mamy uprzejmie: — Dobry wieczór! Przepraszam, że tak późno niepokoję. Stęskniłem się. Mam nadzieję, że nie beształa pani Anfisy? Kaja się, to moja wina. — Uścisnął jej dłoń. — Artem, miło mi.

No i proszę, potrafi, kiedy chce! Pora późna, ale najważniejsze — szczery odruch, uśmiech i uczciwe oczy. Kamień spadł mi z serca. Teraz można było odjechać spokojnie; a jutro jeszcze czeka telefoniczny quiz od taty!

Do samochodu ładowaliśmy się w milczeniu — dało się to zrzucić na zakłopotanie. Pożegnaliśmy się z mamą i nawet poczekaliśmy, aż w kuchni zapali się światło. Znając nasze podwórko, szczerze liczyłam, że miejscowa „Müllerka”, baba Szura, chrapie w najlepsze, a nie szpieguje przez firankę. Odjechaliśmy. Kiedy wjechaliśmy na szosę za miastem, wreszcie odetchnęłam.

— No, Sokolski, popisałeś się! Zwariowałeś? Takiej przygody jeszcze nie miałam!

— Ja się popisałem? — zdziwił się. — Ty dajesz nie mniej, Czyż! Mogłaś chociaż uprzedzić, że mama czeka, i czego ode mnie chcesz. Czułem się jak ostatni głupek!

— A mógłbyś się domyślić, skoro taki mądry! Prawie oczy mi wyszły z orbit! Myślałeś, że będę stać sama w nocy na ulicy? Podziękuj, że nie wyszedł tata. Wtedy nie skończyłoby się na jednym uścisku dłoni! Musiałbyś jeszcze skłamać, jak bardzo mnie kochasz, skoro tak pędziłeś — a ja bym poszła.

— Nic by się nie stało twojemu tacie. Mój „łyknął” wiadomość, twój też by przełknął.

— Możliwe. Tylko pamiętaj, że jesteś facetem. Powiesz ojcu: rzuciłem — odkochałem, pomidory zwiędły, i po kłopocie. A mój będzie się o mnie zamartwiał. Zresztą, co ja ci tłumaczę, Sokolski? — aż się sama sobie zdziwiłam. — Daj spokój! Jesteś bezduszną dechą, i tak nie zrozumiesz! — machnęłam ręką i odwróciłam się.

— Wiesz co, Czyż?

— Co?

— Zapnij pasy! — warknął. — I podziękuj, że nie będziesz się z rana tłoczyć w autobusie! Jeszcze za nikim nie tłukłem się po nocy, jak za tobą, po miastach, nabijając kilometry. I przed żadną mamą nie szczerzyłem się jak głupek!

— Przecież chyba tobie na tym zależało? Nie?

— A tobie?

Skrzyżowaliśmy gniewne spojrzenia i każde odwróciło wzrok. On wpatrzony w szybę przednią, ja — w boczną.

— Czyż? — odezwał się po chwili, już spokojniej; znów niechcący złapaliśmy kontakt wzrokowy.

— Co?

— Czym to tak pachniałaś?

— Kiedy?

— No, wtedy, jak cię w policzek… — parsknął, ale już sama się domyśliłam. — Jakby ciepłą wanilią?

— Aha. Pewnie drożdżówkami z serem.

— Drożdżówkami? — mrugnął, zamilkł, a potem, patrząc na drogę, przełknął ślinę.

Też coś. Ciekawe, co on robił cały wieczór w „Maracanie”? Skoro nie pił, mógł chociaż zjeść coś konkretnego przed drogą.