SOVABOO

Rozdział 8, część 2

Spaliśmy z Sokołem długo – cały dzień i część wieczoru. Dopóki na zewnątrz zupełnie się nie ściemniło. Pewnie spałabym jeszcze dłużej, gdyby nie obudził mnie dźwięk włączonego telewizora i mruczenie gospodarza mieszkania. A dokładniej – ciche przeklinanie chłopaka pod specyficzny głos komentatora.

Mimo że przyzwyczaiłam się spać przykryta kołdrą po czubek nosa, i tak otworzyłam oczy. Trudno nie otworzyć, kiedy dwa metry od ciebie huczy ogromna plazma, na stadionie szumi tłum, a Sokolski siedzi niemal nad moją głową, z nogami po turecku i – obgryzając paznokcie – klnie jak kominiarz.

– Tak… dawaj… z prawej, z prawej go omiń… nie, za wcześnie… teraz podaj, no!…

– Twoja mać, Corelli! Jak można było to spieprzyć?! Cholerny makaroniarz! Taki moment na gola zmarnowany!

Usiadłam na materacu i naciągnęłam kołdrę na ramiona.

– Czyż, tu jest półfinał Mistrzostw Europy, więc mi nie do spania. Przepraszam, że cię obudziłem. Czekałem na ten mecz cały miesiąc!

– Spoko, luz – ziewnęłam. – Dawaj, oglądaj – machnęłam ręką, sennie wpatrując się w ekran. – A kto gra?

– Włochy z Portugalią.

– Oho!

– Właśnie! Ósma minuta pierwszej połowy, więc kibicuję swoim!

Swoich na murawie Stade de France w Paryżu na pewno nie było, więc sennie zapytałam – tak po prostu, żeby wiedzieć, co się wokół mnie dzieje:

– Serio? A kto to są „nasi”?

– Reprezentacja Włoch, ma się rozumieć!

– A-a…

– Cholera, Czyż, kiedyś i ja zagram z nimi na jednym boisku, zobaczysz!

– Aha.

– Co, nie wierzysz mi? – i w głosie taka siła pytania, że aż zapomniał o meczu.

– No… – Szczerze? Trudno było w to uwierzyć. Gdzie my, a gdzie Rzym, prawda? Kto wie, co tam Sokołowi ostatnio się przyśniło. Ale odpowiedziałam oczywiście inaczej, patrząc w jego szare, pełne oczekiwania oczy:

– Wierzę. Mogę nawet pokibicować Portugalii dla równowagi, Sokolski, chcesz? Jeśli przegrasz – myjesz naczynia. Bo bez powodu nie chce mi się kibicować „swoim” Portugalczykom.

– Pasuje!

Przybiliśmy sobie znowu piątkę, jak dzieciaki.

Nie no, co ten hazard robi z ludźmi! Nawet nie zauważyłam, jak wciągnęłam się w grę i wlazłam Sokołowi na łóżko. Ale fakt jest faktem – pół godziny później siedziałam na łóżku obok chłopaka, prosto w piżamie, i też klnęłam przerywnikami.

– Aj! Oj! Tylko nie gol! Proszę, tylko nie… Go-o-o-ol! Hura-a-a!

Serio? Gol do bramki Włochów?!

W przerwie pobiegłam do kuchni zrobić herbatę i znowu przybiegłam do telewizora. Wcisnęłam Sokolowi w ręce jego kubek, sama wgramoliłam się do łóżka z podwiniętymi nogami i przygotowałam się do dalszego „kibicowania”. Gra była napięta, wynik się wyrównał – 1:1, i przysięgam, czułam, jak zęby mi zgrzytają w ostatnich minutach drugiej połowy, tak bardzo chciałam wygrać półfinał razem z Portugalczykami… U Sokolskiego aż zgrzytały zęby.

Kiedy rozległ się końcowy gwizdek, a komentator ogłosił wynik, wrzeszczałam i tańczyłam, skacząc po pokoju razem ze stadionem!

2:1. Dwa do jednego dla Portugalii! Huraaa!

Miałam ochotę zatańczyć brazylijską sambę i czymś zakręcić nad głową, więc chwyciłam z fotela koszulkę Sokoła i zaczęłam podskakiwać, potrząsając tyłkiem:

– Ole-ole-ole-ole! Portugalczycy górą! Ole-ole-ole-ole! Włosi-i… indory!

Tyłek wciąż wirował w rytmie samby, koszulka latała, ale nogi już się zatrzymały, a uśmiech zniknął, gdy mój wzrok niespodziewanie natrafił na bladą twarz Sokolskiego — teraz jakby wykutą w kamieniu: ostre kości policzkowe, podbródek, twarda linia ust i oczy pałające żarem urazy.

Chłopak gwałtownie podniósł się z łóżka, wyrwał mi z rąk koszulkę, zgniótł ją w kulę, rzucił w ścianę i groźnie zawisł nade mną.

– Indory, mówisz? – błysnął stalowoszarymi oczami spod ciemnych brwi. – Takie jak ja?! – warknął.

Oho, zwierzę, nie ptak!

– Tak, Czyż? No dawaj, narysuj na obrazku durniów z podbitymi oczami, jak to potrafisz! Całą drużynę indorów razem ze mną! Pośmiejemy się wspólnie!

– Ja? Ja nie! – potrząsnęłam gwałtownie głową.

– Co ty „nie”?

– Nigdy!

– Czego nigdy?

– Zawsze i wszędzie! – odcięłam pewnie.

Tego numeru nauczył mnie tata. Nazywa się „głupi posterunkowy”. Kto nie wie, o co chodzi, tłumaczę: gdy znajdziesz się w kłopotliwej sytuacji, na każde pytanie zadane prosto w twarz trzeba odpowiadać jasno i pewnie. Obojętnie co, byle nie milczeć!

Tatę tej sztuczki nauczyli jego uczniowie, ratując się przed jedynkami, a on — z radością — mnie. I działa, mówię wam! Zapytajcie każdego nauczyciela: ręka się nie podniesie, żeby takiemu „posterunkowemu” wstawić pałę!

Sokolski, patrząc na mnie, mrugnął zdezorientowany i cofnął się o krok, oceniając, jak bardzo jego ryk zaszkodził mojemu mózgowi.

Postanowiłam nie dręczyć człowieka. Nagle zrobiło mi się głupio za moje tańce na gruzach cudzej porażki.

Rzeczywiście, Włosi przegrali półfinał, nadzieja runęła, a ja tu tańczę sambę po nerwach fana…

Westchnęłam i zapytałam cicho:

– Co, mam iść pozmywać, tak? Mogę.

– Żyj, maleńka. Poradzę sobie bez smarkaczy!

– A niby dlaczego ja smarkacz? – na wszelki wypadek otarłam nos. – I wcale nie…

Ale Sokolski już mnie odsunął, odwrócił się i pomaszerował do przedpokoju, potem do kuchni. Pokazał mi szerokie plecy i trzasnął drzwiami.

No i co ja mam teraz zrobić?

Wyłączyłam telewizor i powlokłam się za nim.

– Hej! Gdzie jesteś?

Chłopak — no proszę! — mył naczynia. Zatrzymałam się obok, poklepałam go ostrożnie po ramieniu, żeby wiedział, że Czyżyk tu jest. Bo on jak robot — zero emocji na twarzy. Spróbuj takiego zrozumieć bez dotyku.

– Sokolski, no co ty? Obraziłeś się?

– Nic. – I dalej myje, a jego bicepsy aż błyszczą przed oczami. Ale nie mogłam po prostu odejść!

– Nie przejmuj się, słyszysz? No i co, przegrali! Następnym razem wygrają! Mówię ci! Włosi to przecież uparci jak osły!

– Przestań, Czyż. Idź spać.

– A nie chcę! Mam jeszcze naukę na uczelnię.

– To idź… i się ucz!

– No to pójdę!

– Leć! Wiatru w żagle! Urządziłaś tu przedszkole — uspokój sąsiada! Nie potrzebuję!

No i po co rzucać gąbką? Po co warczeć? Teraz cały kafelek nad zlewem w pianie.

– A ty się nie zachowuj jak dziecko! Gra to gra! Nadąłeś policzki jak bobas, wargi ci drżą, zaraz się rozpłaczesz!

– Co?! – talerz poleciał do zlewu — brzdęk, dobrze, że się nie rozbił. – Drżą?! – Sokół znów zawisł nade mną, błyskając oczami. – Mnie?! – zdumiał się.

– No przecież nie mnie! – zdziwiłam się w odpowiedzi. – Takie „chlip-chlip” pod brodą, jakbyś pierogami szlochał! – I pokazałam, jak mały Kubik-Rubik błagał mamę o zabawki. – Y-y-y!

– Dobra! Wiesz co, Czyż-ż… – palec Sokolskiego wylądował na moim nosie, groźnie się chybocząc.

– Co? – na wszelki wypadek też wypięłam pierś do przodu. A co, jemu wolno, a mnie nie? – I możesz mnie nie wyrzucać! I tak nie mam dokąd iść! – powiedziałam na wszelki wypadek.

– To zapamiętaj, P-Pysiu! U mnie nigdzie i nic się nie trzęsie! Nic! Nigdzie! Jasne?!

I znów palcem w mój nos — proszę bardzo, dla utrwalenia wagi chwili.

E-ech, musiałam capnąć go zębami. Nie pytajcie po co. Sama nie wiem, jak to wyszło.

Zastygliśmy, wpatrując się w siebie: Sokolski z rozdziawionymi oczami, a ja – z jego palcem w ustach. Patrząc na moje usta, chłopak niespodziewanie przełknął ślinę.

Woda z kranu lała się dalej… po raz trzydziesty zawibrował telefon… Chyba pora działać, bo co my tak stoimy jak bałwany prawie minutę, nic nie robiąc?

Wyplułam z ust tę „obrzydliwość” i skrzywiłam się.

– Tfu, ta piana jest gorzka jak rybia żółć! A w ludzkiej ślinie pełno wirusów! Lepiej przepłucz rękę, Sokolski! Bo cię na lunatyka odmienii i będziemy razem szukać Barabaszka przy pełni. Bu! – podstawiłam jego dłoń pod wodę i odsunęłam się o parę kroków, zdezorientowana zagryzając wargę. Jakoś dziwnie się z nim „docieramy”.

Sokół nic nie odpowiedział, odwrócił się i znów zaczął zmywać. Pracował gąbką, a mięśnie na ramionach aż się rysowały – jeszcze bardziej przypominał granitowego gbura.

– Sokolski? – ja długo milczeć nie umiem.

– M?

– Już się na mnie nie gniewasz?

– Nie.

Ale się gniewał – widziałam – i nie umiałam sobie pójść. No i ten palec! Diabli mnie podkusiły, żeby go ugryźć! Uli o tej wpadce nie opowiem, bo jeszcze pokręci palcem przy skroni. Ja bym tak zrobiła na jej miejscu.

– Wiesz, szczerze mówiąc, Włosi też mi się podobają – przyznałam. – Następnym razem nie będę kibicować przeciwko tobie. Lepiej razem, co?

– Daj spokój, Czyż – uciął Sokół, zabierając się za garnek mamy. – To tylko gra. Będą nowe mecze.

– Ale straciłeś humor, a tego nie lubię!

– Olej to i się nie przejmuj.

– Nie mogę! A może usmażę placuszki? Z borówkami? – zaproponowałam. – Albo ciasteczka? – zajrzałam mu w oczy. – Kupiłeś mleko, prawda? Bo jeśli nie…

– Ależ ty jesteś upierdliwa, Pysiu! – syknął pod nosem Sokół, znów ciskając gąbką. – Jak pijawka! Tak, kupiłem to twoje mleko! Kupiłem!

A niech to! Fuknęłam, zamachałam rozwianym warkoczem i wyszłam. Trzasnęłam drzwiami! Bach! Pokręciłam się po pokoju… i wróciłam. A niech będę upierdliwa, niech będę pijawką! Może sama mam ochotę na placuszki! Niech nie je – nikt go nie zmusza. Zaraz narobię całą górę najpyszniejszych placuszków na drożdżach, z dziurkami, i wciągnę za oba policzki! A Sokół niech się dalej puszy! Niech mu te usteczka „drżą”. Phi, powiedziałam „indor”? Indyk to w ogóle szlachetny ptak!… Chyba.

Placuszki jedliśmy razem, zerkając na siebie. Nawet piżama w myszy już mi nie przeszkadzała – całkiem porządna piżama, swoją drogą. W którymś momencie zapomniałam o niej, potem machnęłam ręką. Sokół też przecież chodził po domu w dresach i żyje. Na uczelni – snobek i modniś, a w domu po prostu sympatyczny chłopak.

Hm, powiedziałam „sympatyczny”? Nie wierzcie. Na takie drobiazgi nie zwracam uwagi. Wydawało się!

– Czyż, kto to do ciebie w kółko dzwoni, a ty nie odbierasz?

– Aaa, tak sobie – wzruszyłam ramionami. – Jeden dzięcioł. Przepraszam, nie mogę na długo wyłączać telefonu. Jak zadzwoni mama albo tata, to nie lubią, gdy córka jest nieosiągalna. Denerwują się. Szkoda, że ten dzięcioł tego nie pojmuje.

– Twój facet?

– Nie, co ty! Już nie.

– A mnie się wydaje, że on myśli inaczej.

Westchnęłam obojętnie i odrzuciłam kolejne połączenie. Skąd on bierze te numery? Tłoczy je czy co? Tylko dziś wieczorem wydzwania już z czwartego, jak opętany.

– Niech sobie myśli, co chce. Dla mnie jest nikim. Nie chcę o nim gadać.

– Chcesz, to odbiorę. Powiem, żeby się odczepił. Jak ma rozum, zrozumie, a jak nie – spotkam się i wytłumaczę jaśniej.

Wyobraziłam to sobie i zachichotałam, kręcąc głową.

– Nie, dzięki. Jak ty to widzisz, Sokolski? A jak się dowiedzą na uczelni? Albo kumple? Od razu rysa na twoim statusie „gwiazdy-samotnika”! Nie warto. Zaraz oddzwonię do rodziców i wyłączę telefon, bo już mnie doprowadza do szału!

Sprzątnęłam naczynia i rozsiadłam się w kuchni z podręcznikami – ekonomia. Spać mi się nie chciało, tryby w głowie kręciły się równo, godzina przerabiania wykładu minęła z pożytkiem. A za nią i druga. Kończyłam właśnie zadanie domowe pt. „Metody i narzędzia badań ekonomicznych”, gdy w progu kuchni stanął praktycznie ubrany Sokolski, z kurtką w ręce, i nagle powiedział:

– Zbieraj się, Czyż, czas na nas.

– Dokąd? – podniosłam głowę znad notatek. – Chyba… – aż się przestraszyłam – mnie nie wyrzucasz?

– Nie – mruknął ponuro i wyszedł. (Jak ja kocham takie męskie milczki!). – Masz pięć minut, bo się spóźnimy! – krzyknął z przedpokoju i zamknął za sobą drzwi. Bach! A ja oniemiałam. Co?

Niezłe! I co to niby znaczy? Może postanowił mnie wytarzać w śniegu – za tych ukochanych Włochów? Albo odwieźć z powrotem do mamy i taty: „nie pasuje!”? To niech odda jeszcze słoiki. Mamie na przyszłe przetwory!

Ubrałam się szybko, ale skłamał – czasu mieliśmy aż nadto. Zdążyliśmy się przejechać bulwarem nad rzeką i przez centrum, a potem wpaść do McDonalda na gorącą kawę. A potem… potem był popcorn. Świeży, pachnący, ciepły i pyszny. Za to film – straszny. Cały czas wciskałam się w fotel i zerkałam na boki. A na końcu aż krzyknęłam, gdy po wszystkich perypetiach bohaterów, w nocnym mroku, który pożarł miasto, znowu zapłonęły szkarłatnie oczy niezniszczalnych zombie.

Aaa! Szlag by to trafił, te okulary 3D!

Już w domu, kiedy wróciliśmy z kina i położyliśmy się spać, wierciłam się, naciągając kołdrę aż pod samą brodę, i przyznałam cicho:

– Dobrze, Sokolski, że jesteś obok… bo inaczej całą noc trzęsłabym się po takim horrorze.

– Niepotrzebnie, Czyż. Na podłodze koszmarki znajdą cię szybciej. Uach-cha-cha! Czarna ręka już się do ciebie czołga!

– Ty to dopiero głupi jesteś – obruszyłam się, ale na wszelki wypadek podciągnęłam nogi i schowałam nos pod kołdrę.