SOVABOO
Rozdział 7, część 1
POV Sokół
– Wika, złotko, spójrz na parę przy sąsiednim stoliku i na nas. Łapiesz różnicę?
– Hmm, nie bardzo. A co?
– A to, że oni są razem na co dzień, a my – nie.
– Nie rozumiem. Artem, do czego zmierzasz?
– Do tego, że ostatnim razem nie mieliśmy żadnych problemów, a dziś, mam wrażenie, że będą.
– Jesteś taki zabawny… – i znowu te zalotne miny, których nie znoszę.
– Naprawdę? I dlaczego uważałem cię za pojętną? Cały wieczór łazisz po mnie, jakbyś miała świerzb, a ja byłbym jedynym lekarstwem. Mówiłem, że tego nie cierpię? Słońce, czy ciebie nie ma kto przelecieć? Już powiedziałem „nie”, przestań mnie nagabywać, nie jestem dziewczynką.
– Co?!
Dzięki Bogu, zerwała się z kolan i zabrała ręce z mojej szyi.
– Wybacz, Zajko, ale mieszkania szukać nie będę – zmęczony jestem jak diabli. A z romantyzmu zimnych klatek schodowych już wyrosłem, nie kręci mnie to.
– Myślałam, że sam masz na to ochotę!
– Wygląda na to, że nie. Miałem. Słuchaj, Wika, jesteśmy dorośli, nie grajmy w grę „ten bambino jest mój”. No, nie wyszło tym razem – wyjdzie następnym. Nie jestem pierwszy, nie będę ostatni. Chcę to, chcę tamto – z takimi kaprysami nie do mnie, sama rozumiesz. Pokazałem ci różnicę.
– Idiota! – powiedziała ze złością, ale cicho. Znaczy się, jutro sama zadzwoni.
Musiałem wstać, zatrzymać ją i objąć za ramiona.
– A teraz się żegnamy. Bo ja, Zajko, potrafię też wybuchnąć. Jasne?
Odeszła. I przyjaciółkę zabrała. Max obrażony drgnął wargą.
– Nie kumam, Sokolski, co jest? – spytał ze zdziwieniem, rozkładając ręce. – Do cholery, co się stało?
Gdybym sam wiedział. Po prostu mnie wkurzyła i tyle.
– Po co w ogóle laski zaprosiłeś, Titow? Umawialiśmy się oglądać mecz.
– Tylko nudno jakoś, Tiemka, bez dziewczyn, nie? Wcześniej nie byłeś przeciwny łączeniu przyjemnego z pożytecznym, to czemu teraz ci się odechciało? Ja w ogóle miałem plany na Świetkę.
– Twoje plany, Max, zaraz rozerwą ci spodnie. I to nie tylko na Świetkę. Spadaj, dogoń ją! Może we trójkę coś wymyślicie, a ja do domu. – Zdjąłem kurtkę z oparcia krzesła, sięgnąłem po kufel z piwem i jednym haustem dopiłem. – Cześć.
Cholerny dzień! Piwo, kumple, świetny mecz, a nawet w barze nie udało się odetchnąć.
Jeszcze ta Czyżyk. Skąd się, do diabła, wzięła? I co to za głupia robota dla takiej dziewczyny? Nie pamiętam, żebym wcześniej widział ją w „Maracanie”.
Kiedy przeciskałem się do wyjścia, przypadkiem zahaczyłem ramieniem o jakiegoś typa. Temu z rąk wypadł kufel. Ups. Zdarza się.
Koks podniósł głowę:
– Ej, ty! Patrz, gdzie leziesz, kretynie! Tu porządni ludzie się bawią, a nie byle jaka…
Musiałem mu przyłożyć. Mocno. I jeszcze raz.
Wtrącili się jego kumple, ale Max pomógł. Trochę mi ulżyło.
Teraz chyba nie odmówiłbym pochylenia Zajki nawet w klatce schodowej.
– Tylko nie za kółko, Sokolski, nie wariuj – zatrzymał mnie Max, gdy wyszliśmy na ulicę, a ja otarłem śniegiem kostki dłoni i ruszyłem w stronę auta. – Weź taksówkę. Chyba naprawdę dziś przesadziliśmy. No, trzymaj się!
– Szefie, wolny? Zaułek Fiedosiejewa.
– Ty też tam? – zdziwił się wąsacz, odpalając silnik. – Przed chwilą jakąś dziwaczkę tam zawiozłem. Wyobraź sobie, smarkata gówniara, a płacić nie chciała. Wymyśliła jakiegoś Timura, ale ja swoje ściągnąłem co do grosza. Mam nadzieję, że z tobą dogadamy się od razu – z góry.
Do mieszkania wróciłem późno i od razu poczułem, że Czyżyk jest w domu. Dziwne uczucie, jakby ściany ożyły.
Szeptały, szeleściły przy moim wejściu, jakby chciały powiedzieć, że nie jestem już sam.
Może o tym właśnie mówił ojciec, zasypując mnie pytaniami o moją dziewczynę?
A raczej o „moją dziewczynę”. Śmieszne. Jak sobie przypomnę to cudo na linie…
Mało co nie zabiłem Leszego, gdy dowiedziałem się, skąd się to wzięło w moim mieszkaniu. Do dziś mam siniaka na tyłku — komu opowiedz, wyśmieje.
Ale wszystko w swoim czasie i nawet na plus.
Lepiej już Czyżyk niż przyszła pasierbica.
Susanna ma żelazny chwyt – swojego nie wypuści.
A ojciec… serce słabe, a do tego kurza ślepota i głupia miękkość do drapieżnych kobiet.
Każdy ma swoje życie – lepiej wygładzić kanty.
Rozebrałem się, zdjąłem kurtkę i wszedłem do pokoju. Czyżyk już spała na materacu.
Światło miękko padało na zwiniętą w kłębek dziewczynę, i pomyślałem nagle, jak szybko się zadomowiła.
Jakby już tu mieszkała.
Dlaczego mnie to w ogóle nie drażni?
Gdzie się podziało to znajome wkurzenie na widok nocnych gości?
Ile razy sam wywalałem kumpli za drzwi, żeby zostać sam?
Czyżby to wszystko przez cholerną Ilonkę?
Tak, właśnie.
Przypomniałem sobie, jak kiedyś w domu ojca weszła do mojej sypialni, i skrzywiłem się.
Wtedy byłem pijany. Teraz też.
Ale nie na tyle, żeby – kładąc się do łóżka – nie zapytać sam siebie: w co, do cholery, ja się wpakowałem?
Nie, zdecydowanie.
Żeby uniknąć głupich myśli, trzeba spać.
W nocy śniła mi się klatka schodowa i Zajka. Nieważne, która z nich – i tak nie widziałem twarzy.
Tyle że włosy Zajki były długie i miękkie w dotyku. Nie pamiętam, żebym takie kiedykolwiek dotykał.
I głos… coś mi w nim przypominało kogoś znajomego.
Kiedy rano się obudziłem, zimowe słońce wlewało się do pokoju, a posłanie Czyżyk było już posprzątane.
Tym razem ściany znów dały mi znać, że jestem sam.
Dziwne. Nie spytałem jej, co zamierza robić w wolny dzień.
Ale jeśli postanowiła nie przeszkadzać gospodarzowi – świetnie!
Odchyliłem koc i powlokłem się do kuchni.
A nuż Czyżyk znowu coś ugotowała?
Wczoraj z ojcem w mig pochłonęliśmy jej grzanki ku zazdrości Susanny, a żołądek domagał się powtórki.
Nie, pusto.
Tylko kartka na kuchennym stole i pieniądze.
„Wsadź sobie te swoje napiwki w dupę, Sokolski, razem z osinowym kołkiem! Sam kup mleko, jasne?! I bochenek!”
A na dole – buźki.
Aż mi oczy wyszły na wierzch na widok takiego „dzieła sztuki”.
Co to, do cholery…
Co?!
✨ P.S. Rysunek Anfisy znajdziecie na moim blogu.
Dziękuję, że jesteście i czytacie tę historię — każdy komentarz wiele dla mnie znaczy!🫶😊