SOVABOO
Rozdział 4, część 1
Kolejnym drobiazgiem okazało się moje spóźnienie na drugie zajęcia. Dobrze, że wykład z ekonomii nieoficjalnej prowadził w zastępstwie młody asystent – Danił Aleksandrowicz, i udało się, przepraszając, winowajczo mrugając do chłopaka rzęsami, chyłkiem, chyłkiem przemknąć pod ścianą do przedostatniego rzędu, gdzie siedziała Uljaszka. I tam już zaszyć się z przyjaciółką za szerokimi plecami kolegów aż do przerwy.
Oczywiście, że wszystko jej opowiedziałam! No jakżeby inaczej! Rozerwałoby mnie na kawałki, gdybym nie podzieliła się wszystkimi wczorajszymi przygodami i gwoździem programu – walizką Ilonki! Sokół może sobie chcieć, ile mu się podoba, choćby dziesięć razy marzyć o niemożliwym, ale zakazy parzystokopytnych nie obejmują najlepszej przyjaciółki! W efekcie z Uljaszką najpierw pojęczałyśmy, potem pojęczałyśmy jeszcze głośniej, a na koniec, gdy zajęcia się skończyły, mogłyśmy już szczerze ryknąć śmiechem.
Tak właśnie, tego się specjalnie nie wymyśli!
– Fańka, no ty to dajesz! – Uljana otworzyła szeroko oczy. – Serio szczypnęłaś samego Sokoła w tyłek i nic ci za to nie było? Przecież on w zeszłym tygodniu rozkręcił bójkę w holu tylko dlatego, że ktoś z równoległej grupy krzywo się odezwał w jego stronę. Nawet przy wykładowcach się nie zawahał, Leszka mówił. Ledwo go z chłopakami rozdzielili. Sokół przecież zapala się jak zapałka, a tu – firmowy szczyp z odciągiem!
Siedziałyśmy w bufecie, piłyśmy herbatę, żułyśmy paszteciki i dławiłyśmy się ze śmiechu.
– Nie uwierzysz, ja się tak przestraszyłam – po prostu koszmar! – sapnęłam. – Myślałam, że odda mnie na policję. Ale Sokolski sam winien, kto mu kazał język za daleko wysuwać? Nawinął ojcu z macochą makaronu na uszy, a ja mam milczeć? Niech dziękuje, że wtedy z wrażenia mówić się oduczyłam. Czułam się jak partyzant złapany za ucho na przesłuchaniu w sztabie wroga. To była czysta samoobrona!
Przyjaciółka zachichotała, westchnęła i nagle spojrzała na mnie ze smutkiem.
– Oj, Fań, przecież rozumiesz, że Leszka chciał jak najlepiej. Kto mógł wiedzieć, że Sokół wróci? A teraz wszystko wywróciło się do góry nogami i ty masz z nim mieszkać. A jeśli Artem ma jeszcze gorszy charakter, niż mówią? On przecież lokalna gwiazda, a ulubieńcy uniwersytetu zawsze mają jakieś fioły, sama wiesz. Tutaj nie można słuchać mojego braciszka, u niego większe niż u Sokoła tylko własne gospodarstwo i góry Kaukazu. Co zrobisz, jeśli nagle podniesie na ciebie rękę?
Uśmiechnęłam się i odgryzłam pasztecik z kapustą – dziś był o niebo smaczniejszy niż wczoraj, a i herbata wydawała się słodsza.
– Nie podniesie, Ul. Gdyby chciał, już bym rano oberwała – w końcu do jego domu się włamałam! I mała poprawka, Kim. Nie z Sokołem mieszkać, tylko u niego – różnica jest. Jeśli ja ją chwytam, a chwytam, to on obiecał, że jakoś damy radę. Mamy się na siebie zwyczajnie wypiąć – lepiej się nie da wymyślić! Czysto biznesowe podejście na wypadek przejęcia terytorium z czerwonym guzikiem „On/Off”. Trzy tygodnie przetrzymamy, a potem na pewno wymyślę coś z pokojem. I wiesz co jeszcze, Ul?
– Co, Czyżyku?
– Sokolski to oczywiście niezły fircyk, ale szczerze mówiąc, nie wydał mi się takim wariatem, jak o nim mówią. Przynajmniej wtedy, gdy jego ojcu zachciało się udawać atak, chłopak naprawdę się przestraszył, widziałam. A i z przyszłą macochą mógłby być o wiele ostrzejszy, a jednak się ceregielił, nie chciał zranić ojca.
Uljaszka uśmiechnęła się, oparła łokcie na stole i nachyliła się bliżej.
– Wyobrażasz sobie, Fańka, co by było, gdyby nasze dziewczyny dowiedziały się, w co ty się wpakowałaś? Co za historia przytrafiła ci się w nocy. Na pewno by uznały, że to miłość-sruśru, a nie żadna umowa!
Od samej tej myśli zrobiło mi się słabo. Uchowaj Boże!
– Raczej, jak Sokół, uwierzyłyby, że ja wszystko specjalnie ukartowałam. Ul, ty zwariowałaś?! Szybko, spluń przez ramię! Chcesz mojej śmierci? Zadeptałyby mnie tu na miejscu, jak mamuty Bambi na ścieżce do wodopoju, i nic by ze mnie nie zostało. O nie, darmo mi takiego szczęścia nie trzeba! Widziałabyś jeszcze, z jaką „miłością do piękna” w jego klatce schodowej ściany podpisane jego imieniem – brrr. Jakby to on grał w „Zmierzchu”, a nie Robert Pattinson. Prawdziwa ściana sławy! Nie, ja swoją czuprynę jeszcze cenię, a wygląd szarej myszki całkiem mi odpowiada. Tak że lepiej naprawdę, żeby nikt nic nie wiedział – tutaj z Artemem jesteśmy zgodni. I nie wciskaj ty głowy w stół, Kim, jak pierwszoklasistka-konspiratorka! Po prostu nie zwracaj uwagi i już!
– Ale Sokół właśnie wszedł, Fań! – szepnęła. – Widzisz, z Leszką idą do bufetu!
– Widzę, i co z tego? – spokojnie dalej popijałam herbatę.
– A jeśli podejdzie? Jeśli zgadnie, że wszystko ci opowiedziałam? Co wtedy?
– Ul, no ty śmieszna jesteś – aż chrumknęłam do filiżanki. – I tak się domyśli, jeśli nie jest głupi. Więc wyluzuj i nie panikuj. Tu chodziło o sprawy globalne, strategiczne, rozumiesz, a nie o nas dwie.
– M-m – Uljaszka przymrużyła oczy i, podparłszy policzek dłonią, zapatrzyła się na Sokolskiego. – Ale ładniutki! Zwłaszcza ta część poniżej pleców – mrugnęła znacząco. – No i ramiona świetne. Zdarzają się tacy chłopcy, prawda, Fań?
Nagle się spłoszyła i zaczerwieniła. Odgryzła pasztecik, sapnęła w filiżankę. A ja domyśliłam się, że do bufetu wszedł Malwin. No i co ty z przyjaciółką zrobisz? Za każdym razem to samo. Jeszcze kiedyś zemdleje, jeśli zdecyduje się do niej odezwać.
Krótko obejrzałam się przez ramię i zmierzyłam chłopaka ponurym spojrzeniem.
– Owszem, Ul. I niektórym głuptaskom się jeszcze na takich trafia. Nie chcę, żebyś się pomyliła. Daj spokój, razem z jego modną grzywką!
Na szczęście Martynow nie zatrzymał się przy stolikach dziewczyn i powędrował za kolegami do lady, zwracając Uljanie oddech. Ta nagle szarpnęła mnie za rękaw:
– O, Fań, patrz! Chyba Leszka ma limo pod okiem! A rano przecież nic nie było! Myślisz, że to Sokolski mu, no wiesz… przyłożył?
Skinęłam poważnie.
– A tu nie ma co myśleć – daję zęba, że tak! Na miejscu Sokoła Leszemu za taki prezent jak ja w ogóle dwa oka bym podświetliła zamiast jednego, żeby pewniej. Wyobrażasz sobie, gdyby na moim miejscu znalazła się naprawdę napalona panienka? Z tej, no, grupy wsparcia, czy co tam mają w futbolu? Albo artystka z klatki? A co jeśli niepełnoletnia – te to dopiero mają przedawkę adrenaliny, potem udowadniaj, żeś nie wielbłąd. Kto by uwierzył?
Tak więc posiedziałyśmy z Uljaszką, zjadłyśmy paszteciki i potuptałyśmy do sąsiedniego gmachu na wykład o nowoczesnym zarządzaniu. Dzień nauki okazał się ciężki, bar u Timura pełen ludzi, więc z pracy uciekłam wcześniej. Czekało mnie jeszcze odebranie części toreb z garażu babci Moti, złapanie taksówki i przewiezienie mojego uczciwie zdobytego dobytku do domu Sokolskiego. I właśnie wtedy, gdy podjeżdżałam do białych wieżowców, dopadły mnie nerwy – poranne ustalenie zaczęło nagle wyglądać jak głupi kawał, w którym Anfisie Czyżyk przyszło wziąć udział z braku lepszego wyjścia, i który lada chwila mógł pęknąć jak bańka mydlana.
Wykręciłam na domofonie numer mieszkania, sama nie wiedząc, na co liczę. Sokolskiego mogło zwyczajnie nie być w domu. Mógł się rozmyślić i znaleźć jeszcze ze sto powodów, żeby pośmiać się z bezdomnej Fańki. Ale przybiliśmy piątkę, zamek kliknął i drzwi się otworzyły.
Dla odmiany dziś w klatce paliło się światło, a winda żwawo zjechała z najwyższych pięter.
Trreeeń!
– Czyż?
– Cześć – potupałam niezręcznie i wzruszyłam ramionami pod szaro-piwnym spojrzeniem. – To ja. No, przyszłam.
Sokół spojrzał na mnie ponuro i długo, jakby zapamiętywał mnie na progu swojego mieszkania, i w końcu zrezygnowany rzucił:
– Wchodź. – Po czym odwrócił się i poszedł, zostawiając mnie przed otwartymi drzwiami.
Też mi gospodarz! Kto tak wita gości, zwłaszcza tych drogich sercu? Dobrze, że czyżyk – ptaszek nie dumny: sama i drzwi zamknie, sama tobołki wciągnie, i nawet lodówkę znajdzie.
Zaniosłam torby do pokoju i odetchnęłam. Sokolski leżał na kanapie, gapił się w plazmę i nawet głowy w moją stronę nie obrócił.
– Hej, ja tu chyba zamierzam mieszkać.
– Mieszkaj.
Rozejrzałam się.
– Szafę wydzielisz? No choćby półeczkę?
– Dużo chcesz. Znam was – dziewczyny. Najpierw półeczka, potem szafa, a potem – a może twoją nerkę? Może cię od razu czerwonym długopisem do paszportu wpisać? – i mina taka ceglana, posępna, choć twarz ładna.
Jasne. Nie wydzieli. Ale żyć jakoś trzeba. Podeszłam do jednego z dwóch foteli i pod spojrzeniem chłopaka ułożyłam w nim najpotrzebniejsze rzeczy. Prosto na podłodze przy biurku postawiłam stos podręczników, a obok mniejszy stosik – notatek. Nic to, damy radę! I potuptałam do kuchni. Patrzeć na tego ostronosego pawia zupełnie mi się nie chciało, a jeść – bardzo.
Nie miałam wątpliwości, że nikt mnie tu karmić nie będzie, więc postanowiłam od razu zadomowić ulubioną filiżankę z łyżeczką, żeby potem wrócić do nich w dobrym humorze. A potem lekkim krokiem poszłam do najbliższego sklepu po zakupy, a przy okazji postanowiłam rozejrzeć się po okolicy, póki gospodarz bawi się w banderloga.
Wróciłam po godzinie, otworzyłam drzwi własnym kluczem, ale do pokoju nie zajrzałam – i tak jasne, czym tam się gospodarz zajmuje – tylko od razu skierowałam się do kuchni.
No to co mam? Wytłoczkę jajek, mleko, trzysta gramów szynki, bochenek musztardowy, kilogram cebuli, olej słonecznikowy, sól, cukier i dwa kilo ziemniaków. Masło. Kilo kaszy gryczanej. Jedną pomarańczę. Jeśli nie na tydzień, to na pięć dni spokojnie starczy. Mam nadzieję, że Sokolski nie będzie miał nic przeciwko, jeśli zajmę kawałek jego lodówki? I chlebaka.
Na samą myśl o gorącej jajecznicy – sytej, z cebulką i kawałkami szynki – aż mi w brzuchu zabulgotało. M-m-m, jak ja chcę jeść! Przecież już prawie dwa dni bez normalnego żarcia! Ale pod prysznic chciało się nie mniej, więc musiałam iść na audiencję do Sokoła.
No to teraz wezmę i postawię wszystkie kropki nad „i”, i się zacznie prawdziwe życie!
– Mogę wziąć twoją patelnię? Jeść chcę.
– Bierz.
– Talerz?
– Jak znajdziesz.
– Czajnik?
Tym razem on wzruszył obojętnie ramionami.
– Uhm.
– A…
Sokolski, nie odrywając mordy od telewizora, groźnie wyciągnął w moją stronę palec.
– Nerki ci nie dam, nie marz!
– Pff! Bardzo mi zależy!
– A czego ci trzeba?
No proszę, raczył spojrzeć.
– Obiecałeś, że będę mogła korzystać z twojej łazienki. Nie myśl, że się narzucam – chciałam tylko oznajmić, że przyszłam tu mieszkać na serio.
– Widzę, nie ślepy jestem.
– To można?
Po minie – widać, że nie. Oj, jeszcze jak nie! Ale uparcie milczy, a mi więcej nie trzeba. Odwróciłam się i zadowolona wróciłam do kuchni, wyciągnęłam z szafki garnki, patelnie i zaszurałam, czarując nad kolacją. O, zrobię – połowę zjem teraz, połowę zostawię na rano. Apetyt rozbudził się aż strach, chyba dlatego, że jajecznica wyszła – palce lizać! Jeszcze ziemniaczki się ugotują, poleję masełkiem i mlekiem, i m-m-m… można będzie pomyśleć, gdzie spać.
Przygotowałam. Doprawiłam. Zostało tylko ptasim pędem skoczyć po ręcznik do torby w pokoju, coś tam jeszcze chwycić i – pod prysznic! A potem to oo-oo…