SOVABOO

Rozdział 11, część 1

— Czyż, cześć. Dlaczego tu jesteś? Co się stało?

Wszedłem do mieszkania i rzuciłem klucze na półkę w przedpokoju. Zdjąłem kurtkę, buty i wbiłem wzrok w dziewczynę, która dreptała obok mnie z winną miną, witając mnie w progu.

To było coś nowego — to przymilne, wręcz spłoszone spojrzenie kogoś, kto nabroił. Uniosłem brew z zaciekawieniem, starając się nie patrzeć na tę cholerną piżamę w myszy. Takiej odsłony Czyżyka jeszcze nie widziałem.

— Cześć, Sokolski! — odpowiedziała szeptem, podchodząc bliżej. Uniosła twarz i pociągnęła nosem, gniotąc palcami kołnierzyk pod gardłem. — E-e, widzisz, sprawa jest… — zaczęła niepewnie i nagle zaczęła przebierać stopami. — Zabijesz mnie, Sokolski, jak się dowiesz, co narobiłam! — wypaliła nagle. — I słusznie! Ale zanim to nastąpi, chcę, żebyś wiedział: nie mogłam jej wygonić! Za nic! Chciałam, naprawdę, bardzo chciałam — zaczęła paplać, trzepocząc rzęsami. — Ale ona nagle się rozpłakała i powiedziała, że nie ma dokąd pójść. Dzisiaj nie ma gdzie się podziać — rozłożyła ręce — rozumiesz? Zupełnie!

Napiąłem się, przelatując w myślach przez wszystkie byłe dziewczyny. Żadnej z nich nigdy nie zostawiałem na noc.

— Czekaj — przerwałem ten słowotok. — Kto „ona”, Czyż? Nic nie rozumiem.

— No Ilonka, oczywiście! Twoja siostra!

— Moja… kto? — osłupiałem. — A co ona mnie, do diabła… — nie zdążyłem jednak wybuchnąć gniewem. Czyżyk natychmiast zakryła mi usta dłonią.

— Cicho! Co ty się tak rozwydrzyłeś, Sokolski? — syknęła surowo. — Całkiem cię pogięło? Przecież ona usłyszy!

— To znaczy, że „nie mogłaś jej wygonić”? Ona tu jest? U nas?

— No tak! — Czyżyk winno wzruszyła ramionami. — No wiem, Artem, że głupio wyszło. Przecież mówię, że mnie zabijesz! Ale ty zadzwoniłeś, ja już się kładłam spać, a tu dzwonek do drzwi. Wierzysz, że nawet patelnię złapałam — a nuż złodzieje? Albo ty sobie żarty stroisz.

— Ja?

— A może się wściekłeś, że ci krewetki wyżarłam i postanowiłeś mnie nastraszyć! — wyjaśniła łopatologicznie. — A tu ona. Zobaczyła mnie i masz babo placek — dawaj w ryczeć. Już ją nakarmiłam, herbatą napoiłam. A propos — dziewczyna nagle urwała i obrzuciła mnie poważnym spojrzeniem — a ty sam kiedy jadłeś? W kuchni są kotlety i ziemniaki. Ogóreczki od mamy. To nie mięso z ogniska, jasne, ale Ilonka wcinała, aż jej się uszy trzęsły! Tak, więc wracając — kontynuowała. — Napoiłam ją i mówię: może wezwać ci taksówkę? Mam trochę pieniędzy. Bo zaraz Artem przyjdzie i się wścieknie. Wy przecież, mówię, nie bardzo się dogadujecie. A my z tobą to niby para, no i naopowiadałam jej o naszych miodowych latach, tak jak się umawialiśmy. A ona znowu w płacz. Nie trzeba, mówi, taksówki. Bo jak przyleci mamusia z wujem Wasją, to będzie tylko gorzej. A tak Ilonka rano wróci do domu i powie, że u nas to prawdziwa wielka miłość. Wyobrażasz sobie, Sokolski — Czyżyk aż zastygła z wrażenia — zdaje się, że waszej Susannoczce całkiem odbiło! Bez przerwy powtarza córce, że ty to przyszła gwiazda i trzeba się ciebie trzymać rękami i nogami. Całkiem zgłupiała, co?

Od tego potoku informacji po prostu oniemiałem. Sięgnąłem po telefon, ruszyłem w stronę pokoju i gdyby nie Czyżyk, która złapała mnie za rękę i zaciągnęła do kuchni, na pewno wymyśliłbym ojcu i jego suce od najgorszych. Wyrzuciłbym tę pseudosiorę za drzwi.

— Artem, wytrzymaj do rana, co? — poprosiła dziewczyna. — Proszę! Zdaje się, że Ilonka nie żartuje. Żal człowieka, jak ma taką wyrachowaną matkę. Co ona sobie ubzdurała… — Pobiegła do kuchenki, wzdychając przy talerzach: — A ja już nigdy więcej nie otworzę drzwi. Nigdy! Same przez mnie kłopoty!

Zmierzyłem dziewczynę wzrokiem od tyłu. Zatrzymałem wzrok na jej tyłeczku. Przeklęte myszy…

„Ubzdurała sobie”, akurat. Patrząc, jak Czyżyk krząta się po kuchni, nie wytrzymałem i uśmiechnąłem się złośliwie.

— A jeśli to prawda, Czyż?

— Co? — obejrzała się zdziwiona.

— To, co powtarza Susanna — odpowiedziałem chłodno, napotykając jej zielone spojrzenie. — A jeśli naprawdę jestem przyszłą gwiazdą? Czy nie warto się mnie trzymać? Tu i teraz?

Czyżyk zamarła. Odwróciła się. Zamrugała zmieszana. Przygryzła wargi, a potem znów je rozchyliła — soczyste i miękkie, bez śladu makijażu. Znów je zacisnęła. Odpowiedziała nie bez nadziei, rumieniąc się na policzkach:

— A co z miłością, Artem? Czy bez niej w ogóle można?

POV Czyż

Och! Ale narobiłam bigosu na noc patrząc! Licho mnie podkusiło, żeby otwierać te drzwi! Teraz przez własną głupotę znalazłam się między młotem a kowadłem. I choć kowadła w dosłownym sensie tu nie było, to gdy tylko wpuściłam Ilonkę do mieszkania, obecność Susanny poczułam aż nadto! Nogi niemal mi drżały, kiedy Sokół wrócił. Stał milcząc, z uniesionymi brwiami, słuchając mojego winnego paplania…

Nagadałam się. I o tej miłości po co blapnęłam? Śmieszne to, naiwne i jak zwykle nie w porę. Eh, Fańka.

Chłopak spojrzał mrocznie i odwrócił się na pięcie. Powędrował do pokoju. Pewnie przeklął swoją durną lokatorkę na wieki wieków. No cóż — zawalić sprawę tak koncertowo na pustym miejscu!

— Sokolski, dokąd idziesz? — zawołałam tchórzliwie. Oj, zaraz i przyrodniej się dostanie!

— Nic jej nie zrobię, Czyż! — odgadł moje myśli. — Wyzywam ją jak należy i wystawię przepustkę z ostrzeżeniem na wyjście!

— E-e, Artem…

— Rano, niech ci będzie, Pyżyk! — warknął jak zwykle. — Rano!

Wciąż czułam się winna, więc nie wychodziłam z kuchni, plącząc mu się przed oczami, gdy jadł kolację. Czekałam z kubkiem herbaty, kiedy wrócił spod prysznica w samych bokserkach i boso. Znów usiadł obok, zdecydowanie przesuwając w moją stronę szczodrze zaoferowany mu kawałek czekolady.

— Sama zjedz.

— A ty?

— Nie chcę.

Oczywiście starałam się na niego nie patrzeć i w ogóle. Zjadłam czekoladę, ale powiem wam, że to trudne — „nie patrzeć”. Sokół był czyściochem, przystojniakiem i pachniał jak te perfumowane strony w modnych magazynach z działu „Kosmetyki dla mężczyzn”. O gładkich bicepsach i twardych kostkach na brzuchu nawet nie wspomnę. Miałam ochotę sprawdzić palcem, czy te pagórki są prawdziwe, tak przyciągały wzrok. Tylko ślepy by nie zauważył! Krótko mówiąc, ciężko siedzieć obok takiego faceta i nie gapić się. Dobrze, że dmucha na herbatę i nie widzi moich ukradkowych spojrzeń. Oj, czuję, że jak go teraz Ilonka zobaczy — z gołym brzuszkiem i gołymi nogami — to znów zacznie ryczeć.

Coś przycichła w pokoju, siedzi jak mysz pod miotłą. Tylko plazma mruczy muzycznymi trackami. Naprawdę Sokolski wystawił jej „przepustkę na wyjście”? On by mógł. Widzę przecież, jak chłopaki na uniwersytecie przez niego obrywają.

Zamyślona, westchnęłam głośno. Sokół podniósł wzrok. Jakie on ma teraz ciemne oczy — szarych tęczówek prawie nie widać. Ostre jak rozżarzone węgle.

— Ufna jesteś, Czyż — powiedział łagodniej, niż się spodziewałam. — Ciebie to owinąć wokół palca to pestka. A jeśli mojej udawanej siostrzyczce się tu spodoba? Co wtedy zrobimy?

Nie wiedziałam co, ale natychmiast coś wymyśliłam.

— Nie spodoba się! Położymy ją spać tutaj, na kuchennej kanapie — do rana sama ucieknie! Jestem niższa od Ilonki, a ledwo się na niej mieściłam, tak się męczyłam. Zobaczysz, jutro znów będzie nocować w swoim wynajętym mieszkaniu na złość Susannie!

Pościeliłam. Zabrałam z fotela poduszkę i pled. Kiedy wróciłam z łazienki — po prysznicu, myciu i rozplataniu włosów — znów zastałam dziewczynę przy Sokole. A dokładniej, drepczącą w progu pokoju.

— Anfisa, ja tylko obejrzę show do końca i pójdę!

Musiałam zaprowadzić gościa za rękę do kuchni, zgasić światło, zatrzasnąć drzwi i pożegnać się.

— Wybacz, Ilon, u mnie i Artema noc to czas na intymność, sama rozumiesz. Więc spokojnego, twardego snu i takie tam…

Uff! Odetchnęłam. Co za wieczór! A pamiętam, jak dobrze się zaczynał…

Kiedy wróciłam, Sokolski już leżał w łóżku, niemal nie przykrywając mocnych ud kołdrą, niczym rasowy atleta. Nie zwracał uwagi na grudniowy wieczór i chłód panujący w mieszkaniu, gapił się w telewizor z rękami pod głową. Często zasypiał znacznie później niż ja, więc przywykłam do burczenia sprzętu nad głową. Do tego, że jest obok i wszystko jest w porządku.

Nie musiałam prosić — sam przyciszył dźwięk. Wyjrzałam w stronę kuchni, nadsłuchiwałam, odczekałam jakieś pięć minut, przymknęłam drzwi i przesunąwszy fotel pod ścianę, sięgnęłam po materac. Wyciągnąwszy go na środek pokoju, rozłożyłam prześcieradło, ubiłam poduszkę, wyjęłam z szafy kołdrę i właśnie miałam się kłaść… już nawet nogę uniosłam w słodkim oczekiwaniu na sen… kiedy nagle cała nasza z Sokołem wymyślona maskarada o mało nie pękła jak bańka mydlana!

Drzwi otworzyły się bezszelestnie, próg skrzypnął i do pokoju niczym wąż wślizgnęła się Iloneczka. No proszę was!

— Co za koszmar! Ta kanapa to tortura, nie spanie! Za nic na niej nie usnę! — oznajmiła kapryśnie i jęknąwszy, ze zdziwieniem wbiła wzrok w podłogę.

— Anfisa, a co wy tu robicie? — po chwili niezręcznej ciszy zapytała podejrzliwie, zerkając na Sokoła. — Materac na ziemi?! A to po co?

W jednej chwili zobaczyłam ten obraz oczami gościa — siebie i Sokolskiego na osobnych posłaniach — a moje serce szarpnęło się zdradziecko niczym zając. No właśnie — po co?