SOVABOO
Rozdział 9, część 1
Rano obudziłam się wcześnie. Sokolski jeszcze spał, a ja wyszłam na uczelnię w doskonałym humorze – sen po nocnej przejażdżce był mocny i bez koszmarów.
Na talerzu w kuchni zostały trzy placuszki i choć bardzo kusiło mnie, żeby po pierwszym zjeść i drugi, pomyślałam, że Sokół przecież większy ode mnie, a po wszystkim widać, że nie jest rozpieszczony domowym jedzeniem… niech tam, niech je na zdrowie. Ja przeżyję!
Uliszka spędziła weekend u babci i opuściła poniedziałkowe zajęcia. Według planu nasza grupa miała na ostatniej parze politologię, ale wykładowca zachorował, w „Maracanie” był dzień wolny – więc wróciłam do domu wyjątkowo wcześnie.
Na spokojnie ogarnęłam kuchnię, posprzątałam, wyskoczyłam do kwiaciarni po fikusa w doniczce (brakowało mi zieleni jak tlenu), dorwałam w promocji kwitnącą pelargonię i zaszyłam się w notatkach.
Siedziałam tak aż do późnego wieczora, pilnie przygotowując się do sesji – makro, mikro, wszystko naraz. I kiedy już kładłam się spać, zdziwiłam się, że Sokół wciąż nie wrócił.
Przemknęła mi przez głowę myśl, żeby do niego zadzwonić, ale inna, dojrzalsza i rozsądniejsza, przyszła z pomocą: co on, dziecko, żeby mi się tłumaczyć? Kim ja dla niego jestem?
Z tą myślą zasnęłam.
W nocy jakby słyszałam, jak klucz przekręca się w zamku, ale nie miałam już siły otworzyć oczu.
Sokół obudził się wściekły. Zsunął nogi z łóżka, potargał włosy i spojrzał na mnie takim wzrokiem, jakbym mu we śnie dwie pięty przydeptała. Zmarszczył brwi, prezentując grzywkę paralotniarza, fatalny nastrój i bezwstydnie piękną sportową klatę.
– E-e, dzień dobry – odezwałam się ostrożnie, przebiegając obok, bo ten czerwonooki półdemon jeszcze mnie udusi – patrz, jakie ma łapska! – Co ci, Sokolski?
– Kpisz sobie? – warknął zachrypniętym głosem.
Musiałam się zatrzymać i zdziwić.
– Ja?!
– Ty!
No świetnie. Nie rozumiem.
– Ale co się stało?
Nie odpowiedział. Tylko zaklął pod nosem, owinął się prześcieradłem i poszedł chlapać się do łazienki.
A ja, dobrze, że już byłam gotowa, chwyciłam torbę, wzruszyłam ramionami i uciekłam na uczelnię – dla świętego spokoju.
I jak tu zrozumieć facetów. Przedwczoraj śmiał się i straszył czarną ręką, a dziś – proszę, znowu nadąsany jak chmura gradowa. Dobrze, że na zajęciach prawie się nie widujemy, bo bym cały dzień przeżuwała tę obrazę.
Za to były nie dawał mi spokoju. Nie dzwonił, ale cały dzień kręcił się pod nosem z różnymi koleżankami. Po co, pytam? Co próbuje udowodnić? Że jest wszystkim potrzebny, a więc i mnie też?! Cóż za dzięcioł.
Ale przynajmniej się nie zbliża – i to już coś. Ten cwaniak zawsze trzymał dystans. No i pewnie boi się ośmieszyć przy innych. Bo ja, jak mnie zagotuje, to potrafię posłać do stu diabłów, nie patrząc, kto słucha. Ciekawe, jak jego „wizerunek gwiazdy” by to zniósł?
Uliszce o moich niedzielnych przygodach nie mówiłam. Jest zbyt romantyczna i wrażliwa, z tych, co dopiszą sobie resztę w miejscach kropek, więc postanowiłam nie kusić losu i nie opowiadać o wyprawie Sokoła do Gordiejewska, poznaniu mamy ani o naszym nocnym kinie.
No poszli i poszli, wielkie halo. Wiem, że to było z nudów i dla towarzystwa, ale jak to Ulce wytłumaczyć? Za to pochwaliłam się, że sama gospodarowałam w cudzym mieszkaniu.
Przyjaciółka tylko posmutniała – rozczarowana, że bez plotek i pikantnych szczegółów.
Za to zaraz rozdziawiła usta, widząc Sokoła i jego ekipę w hałaśliwym uniwersyteckim bufecie.
Właśnie odgryzłam kawałek drożdżówki z makiem, gotowa popić ją gorącą herbatą, gdy Uliszka szarpnęła mnie za rękaw swetra tak mocno, że kawałek wypadł z ust i chlupnął do filiżanki.
– Cholera, Ulia! Oszalałaś? – oburzyłam się, patrząc na Kim. – Przecież mogłam się udławić!
– Potem, Fańka! – machnęła ręką, pochylając się bliżej. Szepnęła konspiracyjnie: – On właśnie na mnie spojrzał! Odlot!
– Kto? – zmarszczyłam nos, wyławiając bułkę z herbaty. Ulianka była, jak już mówiłam, dziewczyną niezwykle wrażliwą.
– Malwin! Malwin na mnie spojrzał, wyobrażasz sobie?!
– I co z tego? – moim pesymizmem można by malować górnicze szyby. – Na kogo on nie patrzy. Pierwszy raz, czy co? Takich tu pełno.
– Ale on się do mnie uśmiechnął! – zawołała szeptem. – Widziałam! Normalnie mi puścił oczko! Kiedy on w ogóle zwracał na mnie uwagę, Fań? Przecież mam Lecha jak Cerbera!
To mi się nie spodobało i odwróciłam się w stronę stolika.
Na krześle, nonszalancko rozwalony, siedział Siewa Martynow, znany jako Malwin. Gdy tylko zauważył moje spojrzenie, uśmiechnął się i puścił oczko.
Sokół siedział obok, przy stole z Lechem pochłaniającym pizzę, i gawędził z Lerką Anisimową. A może to raczej Lera gawędziła z nim – nieważne. Wciąż pamiętałam słowa Natki Kryłowej.
Malwin odgarnął grzywkę na bok i znowu wlepił wzrok w Uliszkę – a ta aż promieniała.
– Ulia, przestań – teraz ja pociągnęłam ją za rękaw. – Nie daj się nabrać, olej to!
– Nieee.
– Zapomniałaś o Oldze Graczowej? Też chcesz ryczeć jak ona? Kurczę, Kim, co ty w nim widzisz? Popatrz, toż to niedorobiony babiarz! Śliczna buzia i nic więcej! Widzimy go codziennie z inną dziewczyną! Już lepiej, nie wiem… zakochaj się w Sokolskim niż w tym indorze!
Uliszka się nadąsała.
– W czym lepiej, Fań? – zapytała, mrugając ciemnymi oczkami. – Wyjaśnij mi, Czyżyk, w czym? Malwin jest przynajmniej miły, a Sokół… On nawet nie spojrzy na takie jak my! Nie ten lot ptaka. Dziewczynę potrafi spławić jednym słowem – i już! Nawet Anisimową! I tak wróci, jak ją zawoła. A ty potem męcz się poczuciem niższości do końca życia.
Wiesz w ogóle, Fańka, że on długo na uczelni nie zostanie? Lechu dziś rano chlapnął, że jakiś klub chce go na kontrakt!
O, to ktoś, kto na pewno nie uśmiecha się za darmo – w przeciwieństwie do Malwina! A charakter? Nie muszę ci przecież mówić. Zadziera nosa i snob, ot co!
Nagle poczułam wyrzuty sumienia, że nie wszystko powiedziałam przyjaciółce. Na przykład o seansie horroru. Po prostu wiedziałam, że za tą moją i Sokoła wyprawą do kina nic nie stało. Nawet przyjaźń, nie mówiąc już o sympatii. Może tak się nie zdarza, a jednak się stało. Po prostu w pewnym momencie powstała taka dziwna komitywa – noc, miasto, dwoje ludzi i nie najmodniejsze kino. Prawie pusta sala. Poczucie winy po przegranej Włochów i moich zwycięskich tańcach na prochach cudzej nadziei.
A poza tym… Uliana jest oczywiście moją przyjaciółką, ale nie mam zwyczaju opowiadać o wszystkim. Zwłaszcza jeśli boli. Lepiej wykreślić i zapomnieć. Nie było tego w moim życiu i już!
Czym Sokół jest lepszy – choćby mnie zabito – nie umiałabym odpowiedzieć. I nawet dlaczego o nim wspomniałam – nie wiem. Nie będę przecież mówić o „szóstym zmyśle”, skoro sama ledwie w niego wierzę. Gdybym powiedziała: że nie próbuje się mną bawić i nie gra – tylko bym sobie schlebiała. Jakbym była mu potrzebna, kiedy wokół niego kręci się pierwsza piękność, Anisimowa. Taka to nawet dla Malwina za wysoka półka – od razu widać, kto tu rządzi, bez żadnych uśmieszków.
– Niczym. On niczym nie jest lepszy, Uliszka, masz rację.
– Po prostu nie lubisz Martynowa, to tak powiedz!
– No to mówię.
– A może uważasz, Czyżyk, że ja do niego nie pasuję?
– Daj spokój, Kim…
– A może on po prostu nigdy nie kochał? Malwin. A może jego nikt nigdy naprawdę nie kochał? Może jak pozna mnie bliżej, to nikt inny nie będzie mu potrzebny? – Ulianka aż się zarumieniła z emocji. – Czyżyk, co ty w ogóle możesz o nim wiedzieć?!
Spojrzałam na nią i zrozumiałam: jeśli teraz zamilknę – pokłócimy się. Choć i tak pewnie się pokłócimy, bo zdania zmieniać nie zamierzałam.
– A ja, Ula, nie muszę wiedzieć. Nie jestem ślepa i pieczęć na czole „koził” widzę z daleka. Tyle że jedni ją widzą i omijają z daleka, a innych ona oślepia. Jak ten uśmiech, w który tak chcesz wierzyć. Wybacz, ale chyba twój brat za bardzo wsiąkł w pizzę. Dałabym Leśnemu w łeb! Żeby nie tylko jadł, ale i rozglądał się dookoła!
Kiedy po zajęciach zbiegałam z gmachu, znów zobaczyłam Sokolskiego i Anisimową. Stali we dwoje przy jego samochodzie i gruchali. Dokładniej: piękność Anisimowa gruchała, poprawiając śnieżnobiałymi palcami smoliste pasma spływające na ramiona modnego futerka, a Sokół pozwalał jej roztaczać wokół niego fluidy. Uśmiechał się krzywo i zadowolony. Na sekundę spochmurniał, gdy mnie zobaczył, i odwrócił się.
No jasne! Prychnęłam ze zrozumieniem, odwracając wzrok – tajemnica, wiadomo. I potupałam równym krokiem obok parki do pracy w kawiarni, machając torebką i podglądając ptaszki na gałęziach. A potem pognałam truchtem do autobusu.
– Heeej! Poczekajcie!