SOVABOO
Rozdział 9, część 2
Koło szóstej zadzwonił telefon – w barze siedzieli już pierwsi goście, Timur jak zwykle ganił Rajkę za spóźnienie, a my z Saszką pucowaliśmy szkło aż do zgrzytu, wypełniając dębowy stojak na kieliszki, kiedy na ekranie smartfona mignął numer Sokolskiego.
– Halo. Czyż, to ty?
– Ja, Sokół. Ptasi szeregowiec Czyżyk przy telefonie.
– Zabawne – odparł równym tonem. – Żartujesz sobie?
– Właściwie to pracuję. A co?
– Do której? Chcę wiedzieć.
Od razu napadły mnie głupie myśli, rozpalające dziewczęcą wyobraźnię. Po co on pyta?
– Dziś skończę niezbyt późno. Myślę, że o dziewiątej będę wolna. – I znów: – A co?
– Zostaniesz dłużej? Prosiłaś, żebym uprzedzał, gdyby co. Uprzedzam. Zostań, Czyż, bardzo trzeba.
A niech to! Uśmiech sam zgasł. I po co ja się w ogóle szczerzyłam? Ale umowa to umowa – sama zaproponowałam. Trzeba rozumieć: dorosły chłopak, a ja też nie przedszkolak, żeby mi na palcach tłumaczyć, po co.
– Dobrze – zgodziłam się. – Tylko nie długo, Sokolski. Na dworze zimno! – dodałam na wszelki wypadek, bo a nuż nie wysiada z auta. Mróz właśnie ściskał i nie uśmiechało mi się marznąć pod klatką.
– Świetnie. Długo nie będzie potrzebne – uspokoił. – Na początku dziesiątej będę w mieszkaniu; dolicz dwadzieścia minut na spacer i możesz wracać do domu.
Rozłączył się, a ja już sobie wyobrażałam, jak znająca swoją cenę Lera gorąco i z namaszczeniem szykuje się na spotkanie. Stoi pewnie z lokówką przy lustrze, chuchając na rzęsy – piękność jedna!
Dzień w „Maracanie” minął spokojnie, gości było niewielu, a my z Rajką zdążyłyśmy jeszcze pośmiać się z nowej porcji żartów, którymi jak zawsze sypał Saszka. Tego dnia miał czarną koszulkę z czaszką na piersi, tatuaż na przedramieniu ładnie podkreślał twarde mięśnie, a świeża fryzura z ogolonymi na zero skroniami sprawiała, że Rajka dosłownie topniała i wisiała mi na ramieniu, wypalając w nim dziurę spojrzeniem skierowanym w Saszkę.
– O rany, Fańka, jaki on jest cudny, ten Saszka! Zjadłabym! Trzeci rok razem pracujemy, a ja właściwie nic o nim nie wiem. Raz tylko całowaliśmy się po pijaku, a potem udawał, że nic nie pamięta. Nie wiesz, czemu?
Czemu Saszka się „odmroził”, nie wiedziałam na pewno, ale mogłam się domyślić. Rajka była ładna, krągła, niczego nie ukrywała, ale też obraźliwa i strasznie zaborcza. Daj jej chłopak cień nadziei na ciąg dalszy – i po spokojnych dniach w barze, po kawalerskim życiu. Więc „Sancheza” (tak wołali barmana koledzy) rozumiałam. Dziewczynie współczułam – solidarność kobiet to siła. Westchnęłam razem z Rajką, też sobie na Saszkę „poplamiłam ślinką” i, zdawszy Timurowi kasę, za pięć dziewiąta potuptałam do domu z moją groszową wypłatą.
Mrozik na dworze nie tylko ściął, ale postanowił jeszcze gryźć. Parując jak parowóz, minęłam przystanek z nosem schowanym w szaliku, z nieufnością zerkając na boki; minęłam i następny, zanim w końcu wsiadłam do autobusu. Dojechałam do zaułka Fedosiejewa, wysiadłam i wpadłam do supermarketu. Za trzy grosze w portfelu nie poszaleję, więc pokręciłam się między półkami i postanowiłam kupić na późną kolację paczkę pielmieni i czekoladę (ha! no bo czego człowiekowi do szczęścia potrzeba?). Z zakupami ruszyłam pod dom Sokolskiego. Usiadłam na ławce przy placu zabaw, wypuściłam obłoczek pary, przytuliłam siatkę do piersi i zaczęłam czekać.
Auto Sokoła stało przy klatce; w pokoju ciemno, ale w oknie kuchni żarzyło się miękkie, boczne światło. Wyobraźni mi nigdy nie brakowało, więc od razu żywo zobaczyłam w głowie kuchenną zabudowę, filiżankę, fikusa na parapecie, gorącą herbatę z mlekiem i cicho mruczący sportowe newsy telewizor, który zabawia lokatorów w pokoju…
Minuta, dwie, dziesięć… Spojrzałam na zegarek. Minęło już dobre dziesięć minut ponad umówiony czas, chłopak nie oddzwonił, więc z czystym sumieniem potuptałam do klatki. Zimno przecież siedzieć na ławce!
Przemknęłam obok Müllerki, co sterczała w oknie jak wartownik przy Big Benie, wślizgnęłam się do windy i wjechałam na właściwe piętro. Pod drzwiami znajomego mieszkania podreptałam na wycieraczce i przyłożyłam ucho – jak lekarz ze stetoskopem, szukając najlepszego miejsca na podsłuch.
Za drzwiami cicho; aż mnie ścisnęło – zasnęli tam, czy co? Jeśli tak, to pięknie… Myśl o noclegu pod chmurką w sekundę przegoniła wstyd i strach – zadzwoniłam. Umawialiśmy się inaczej! Cisza. Na pewno śpią – więc przycisnęłam guziczek jeszcze raz. Co ja, indyk, żeby na mrozie tłuszcz spalać? Zaraz sama otworzę! Własnymi kluczami! A najlepiej – nogą!
Drzwi jednak otworzył Sokolski – potargany i zły.
– No i co, zdążyliście? – szepnęłam, tuląc siatkę z pielmieniami do piersi i stukając zmarzniętymi w kozakach piętami jedna o drugą. – Minęło już pół godziny!
– Zdążyliśmy – odburknął rozczochrany Sokół.
– To świetnie! – uniosłam nogę nad progiem.
– Zdążylibyśmy, kurwa, gdybyś nie przyszła!
Co? To miała być aluzja, żebym sobie pospacerowała dalej?!
– W jakim sensie? – ostatnio coś kiepsko ogarniam, zwłaszcza w rozmowach z ważnymi ptakami. – Paru sekund ci zabrakło, czy co? – zapytałam z troską, poprawiając czapkę zsuwającą się na oczy. – Przecież czasu było od groma!
– Czy ja, Czyż, jestem maszyną, żeby w siedem sekund się rozpędzić? – warknął. Szeptem gadaliśmy. – Muszę się nastroić, jasne?
No, wyznanie dnia. Aż mnie rozśmieszyło.
– O rany, nie rozśmieszaj – uśmiechnęłam się od ucha do ucha. Zachichotałam, patrząc na naburmuszonego chłopaka, wystukując zębami step z zimna. – Pianista się znalazł! Jeszcze powiedz, że musisz nuty rozgryźć! A może ty ten, jak mu tam – wiolonczelista? I zapomniałeś posmarować struny kalafonią? Co tu stroić, Sokolski? U ciebie wszystko na jedno kopyto. „Cmok-cmok” i gotowe! Aj!
Zaraz chwycił mnie za kaptur i podciągnął. Niezbyt czule. No to się doigrałam, Fańka! Zaraz mnie ubije. A jak nie, to wywali na zbity pysk – i gdzie ja pójdę w środku nocy?
– Oj, Artem, przepraszam! Tylko tam na dworze jest zimno i zmarzłam – zapiszczałam. Czapki nawet nie poprawiałam, jak zjechała na oczy. – Nie mogłeś się ze swoją Anisimową spotkać wcześniej? To nie fair!
– „Cmok-cmok”?! – przyciągnął mnie bliżej. Potrząsnął lekko, zrywając czapkę na tył głowy. – Ja jestem, Czyż, korkociąg do wina? Całkiem ci rozum odjęło?!
– Przecież sam powiedziałeś… – wymamrotałam.
– A ty też powiedziałaś – kombinuj, pamiętasz? Kombinuj, Czyż, kiedy trzeba! My z tobą jeszcze będziemy razem mieszkać!
– Nie razem, tylko u ciebie – odparłam bezczelnie, łapiąc się z nim spojrzeniem. – Widzisz, zapamiętałam.
– Co tam masz? – mruknął niespodziewanie, wskazując brodą na siatkę. Zrozumiałam.
– Pielmieni. Tak szczerze – drugi gatunek.
Sokół skrzywił usta, a mnie aż podniosło. Rozłożyłam ręce, o mało siatki nie wypuszczając:
– No wybacz, na najwyższy nie starczyło! Wzięłam dużą paczkę – dla krokodyla! I w ogóle, czy ja jestem twoją kucharką, żeby ci o dziesiątej wieczorem gotować? Wcinaj po cichu i podziękuj!
Nadęłam wargi – niech wie, że ja też swój czas cenię.
– Czyż-ż…
O rany, głupia! Natychmiast wciągnęłam głowę w ramiona i zacisnęłam powieki – przegięłam. Teraz na pewno spuści mnie ze schodów jak parszywego kota, którego dobrzy ludzie przygarnęli, a ten – bezczel – wyżarł całą śmietanę i jeszcze kąt oznaczył!
Nie spuścił. Rozwarł drzwi szerzej i wciągnął mnie za kaptur do mieszkania. Przycisnął do siebie i wyszeptał do ucha:
– Marsz do kuchni! I żebyś mi siedziała cicho jak mysz! Daj mi dwie minuty…
Nigdy nie byłam skąpcem i dałam mu te dwie minuty. Dałabym i więcej, po cichu wkradając się do kuchni, zdejmując kurtkę i stawiając garnek na ogień, ale więcej nie było trzeba.
Usłyszałam tylko zdziwiony dziewczęcy pisk z przedpokoju, a tuż za nim – ryk Sokoła. Krótki i obojętny.
Ależ z niego tępak! Aż zrobiło mi się przykro za Anisimową.
– Co ty za facet jesteś, Sokolski, że swojej dziewczyny do domu nie odprowadziłeś? – nie powstrzymałam się od uwagi, kiedy Sokół, zatrzasnąwszy drzwi za gościem, wszedł do kuchni. – Miły mi dżentelmen! Już wolałabym jeszcze pospacerować niż tak. Jak ona teraz sama wróci w nocy?
Chłopak nawet nie drgnął brwią. Rozsiadł się na krześle, rozłożył nogi i spojrzał na mnie przenikliwie. Niechętnie rozluźnił mocno zaciśnięte usta.
– Po pierwsze, Lera ma samochód. Dojedzie, to nie pierwszy raz. Po drugie, Pysiu, nie jestem dżentelmenem – co za dziwne pomysły w twojej głowie? Po trzecie, to nie jest moja dziewczyna. Czasem śpimy, czasem nie. Nic więcej.
Czasem… co?
– Oho! – nie mogłam powstrzymać zdziwienia, otwierając usta. – Ależ wyznanie!
– Nie gadaj bzdur, Czyż! – warknął Sokół. – Jakie, kurwa, „poważnie”? O czym ty mówisz? Naczytałaś się romantycznych bzdur?
– No ale jak… Przecież się do niej uśmiechałeś, sama widziałam.
– I co z tego? – zdziwił się chłopak. – Jak, tak? – przymknął lekko oczy, krzywiąc uśmiech.
– No tak – mruknęłam zdezorientowana, wsypując pielmieni do wrzątku.
– To był znak, że słucham uważnie i jestem zainteresowany. Na tym koniec.
– Czyli ona ci się nawet nie podoba?!
– Dlaczego? – Sokół wstał, wziął łyżkę i zamieszał w garnku. – Podoba – przyznał.
– A…
– Pielmieni też mi się podobają, zwłaszcza gdy jestem głodny – zauważył z uśmieszkiem. – Ale ja kocham mięso z ogniska. Łapiesz różnicę, Czyż? Jadłbym je codziennie przez całe życie. Tyle że tak się nie da – więc trzeba się zadowolić drugim gatunkiem.
– A-a… – westchnęłam ze zrozumieniem.
– No właśnie. Daj już te twoje pielmieni, bo umrę z głodu!
Głodzenie Sokoła nie wchodziło w moje plany, więc hojnie podzieliłam się z nim czekoladą.
Kiedy już smacznie zjedliśmy, roześmiałam się, widząc na jego szyi czerwony sznur malinek.
– Ojej, no wy to macie! – bez zastanowienia dotknęłam palcem. – Co to masz? Nie wiem, Sokolski, jak tam z tą różnicą, ale dla Anisimowej jesteś chyba jak to mięso z ogniska. Bardzo smaczny! Dobrze, że wróciłam do domu na czas, bo obgryzłaby cię żywcem!
Ale sądząc po błysku w oczach Sokoła, wizja bycia obgryzionym przez Anisimową nie wydawała mu się aż tak zła.
– Wiesz, ja kiedyś z byłym miałam coś podobnego – przyznałam. – Och, jak mama się darła, kiedy zobaczyła! Myślała, że chwyci pasek, o mało mnie nie obiła! Kazała mi przez tydzień chodzić po domu w szaliku i kaszleć przy tacie, żeby się nie zorientował. Mieszkaliśmy z byłym drzwi w drzwi – łatwo mogliśmy oboje oberwać!
– Słuchaj, Artem – przypomniałam sobie – a gdzie twoja mama? Mam wrażenie, że od dawna mieszkasz sam.
– Tak jest – sucho odpowiedział chłopak.
– Umarła? – przestraszyłam się, patrząc w jego szare oczy.
– Nie wiem.
– Jak to nie wiesz? – aż otworzyłam usta ze zdziwienia. – Nic nie wiesz o swojej mamie?!
Jak to w ogóle możliwe?
– Tak. Daj spokój, Czyż…
– Czekaj! Jak to „daj spokój”? – wstałam, zaniepokojona, oddychając ciężko od emocji. – Mówisz serio, Sokolski? Tak nie można! Musisz się dowiedzieć, co z nią! A może ona żyje i ty…
Ale Sokół już pociągnął mnie za rękę i posadził na krześle. Powiedział zirytowany, puszczając nadgarstek:
– Siadaj, Czyż, i uspokój się! – Spojrzał ponuro, jakby się zastanawiał, czy się przyznać, czy nie. – Żyje. Po prostu nie chcę o niej wiedzieć, i tyle. Teraz jasne?
– A…
– Bo nie!
– Ale…
– Piętnaście lat temu uciekła od ojca na południe – z wielkiej miłości. Mam nadzieję, że teraz jest szczęśliwa.
– A jak to…
– Byłem nieposłusznym dzieckiem, a mój ojciec wtedy – za mało znany i za mało bogaty.
– A gdzie…
– Wróciła dwa lata później, ale o przebaczenie nie prosiła. I na tym, Czyż, uznajmy twoje pytanie za zamknięte.
Kropka!
– No dobrze… Jeśli tak uważasz – westchnęłam, bezradnie wzruszając ramionami.