SOVABOO
Rozdział 5, część 1
Poduszki u Sokolskiego okazały się po prostu ogromne. Miękkie, puchowe, jak u babci na wsi. Właściwie spanie na takiej – sama rozkosz, nic dziwnego, że rano zaspałam na uniwersytet. Pokręciwszy kolejno obiema w rękach, chłopak niechętnie podał mi jedną – aha, widać, po jajecznicy sumienie go ruszyło. Ale kiedy przyniosłam ją na kanapkę w kuchni, zrozumiałam, że spać to mi tu właściwie nie ma gdzie. Poduszkę zabrałam – miejsce się pojawiło, żeby ułożyć się na boku. Położyłam – znikło. Objęłam poduchę i przycisnęłam do siebie – spać chciało się strasznie, godzina już późna, ale rozstać się z wygodą nie było żadnej możliwości. No chyba że serio położyć się na podłodze. Co za pech!
Z tyłu rozległy się kroki.
– Czyż, nie wygłupiaj się. Ostrzegałem cię, że w kuchni spać to męczarnia. Mnie tam wszystko jedno, ale ty się umęczysz. Trzech tygodni na pewno nie wytrzymasz. Położysz się w pokoju na materacu – przynajmniej się wyśpisz, dywan ciepły. Koledzy nocowali – nie narzekali.
– Nie ma mowy – palnęłam uparcie – wolę tutaj.
– Jak chcesz – wzruszył ramionami Sokół i poszedł. Wrócił z kocem w ręku – rzucił na kanapkę. Znowu poszedł. A ja zgasiłam światło i położyłam się. Okryłam. Przycichłam.
Po pięciu minutach koc zsunął się. Jeszcze po dziesięciu – poducha zaczęła pełznąć w dół. No kto to wymyślił, żeby kuchenne kanapki obijać skórą?! Starannie wszystko podciągnęłam, zagarnęłam w ramiona i przewróciłam się na drugi bok. Teraz zjechała pupa. Znowu poducha. Aaaa! Po co robić koc taki wielki! Wniosek: trzeba czymś poświęcić. Ale przecież nie snem?!
A niech to, do diabła, i koc, i poduszka! Chrzanić wygody! Ludzie kiedyś w jaskiniach spali i nic im nie było! Najważniejsze, że spali!
Zrobiło się chłodno. I ręka pod głową zdrętwiała. A najbardziej wkurzało buczenie telewizora. Szkoda, że Sokolski nie ma dwóch pokoi. Ech, jak ja bym teraz chciała trafić do babci Moti…
A Susanneczka z córeczką tak i nie przyszły.
Phi! Przypomni się na noc jakaś nieczysta siła!
Obudziłam się, siedząc wtulona w poduszkę i opierając czoło o kuchenny stół. Zęby z zimna wystukiwały głośny step – w końcu grudzień za oknem, a ja w cienkiej koszulce. No i zasnęłam z mokrą głową. Trzecia w nocy, wokół cisza, a ja bez cienia snu – cudownie! Jeden do zera dla kanapki! Nigdy więcej nie wlezę na tę katowniczą dybę!
Nie było wyjścia – przypomniawszy sobie słowa Sokolskiego, owinęłam się po uszy w koc, chwyciłam poduchę i po ciemku, na palcach, zaczęłam skradać się do pokoju. Szukać proponowanego przez chłopaka materaca, no jasne.
Krok, jeszcze krok. Ręką po ścianie – mac-mac. Chyba Sokół zdjął materac z pawlacza i zostawił przy fotelu na podłodze, tam go znalazłam. Ale pompki do niego – nie! Zęby aż zazgrzytały z wściekłości. No brawo, Fańka. Teraz pół nocy dmuchaj sama płucami!
Nie było rady. Nie zdejmując koca, usiadłam po turecku na podłodze, odstukując zębami step z zimna, i zabrałam się do dzieła. Bardzo już chciało się choć parę godzin normalnie pospać!
Kla-c, kla-c! – zębami. Głęboki wdech i głuchy wydech w materac: a-fuuu! Znów kla-c, kla-c, kla-c! I wydech: a-fuuuuu… Phi, noc! Ludzie w nocy i nie takimi rzeczami się zajmują!
– Kto tam?! – za plecami odezwał się zaspany, aż nazbyt zaniepokojony oddech Sokolskiego. I tak to zabrzmiało – rozkojarzone, z przydechem, jak w przedszkolu – że od razu zachciało mi się pobrykać. A doświadczenie ze współlokatorstwem z młodszym bratem miałam spore. Więc odezwałam się z całym rozdrażnieniem niewyspanej jędzy. W absolutnej ciemności, niskim, skrzypiącym głosem zza grobu:
– To ja! Zły głodny Straszydło-o-o! Przyszedłem zabrać ci życ-i-i-e! – I zaśmiałam się drewnianym rechotem, jak Pinokio z glinianego dzbana: – A-cha-cha-cha! Otwórz sekret złotego kluczyka-a-a!
I zębami kla-c, kla-c!
Zapadła pauza. Przysięgam, cała minuta. Sama się przeraziłam – a może ja tym żartem naprawdę wywołałam u Sokoła zawał? Może za tą górą mięśni serce ma kruche i wrażliwe, jak u wróbelka? Boże, przecież wtedy mnie na pewno wyślą na Kołymę! I kto z nas dwojga według plotek jest niezrównoważony?
Chłopak zawisł. Potem ostrożnie podniósł głowę. A potem… runął z łóżka i dopadł mojej szyi.
– Anfisa, jasna cholera, zabiję!
Khe-khe-khe-e-e!
– A co ja?! Siedzę sobie grzecznie, materac dmucham – sam proponowałeś! A ty mnie straszysz zza pleców! Kto tam, kto tam! Jak kukułka-sraczka!
– To ja straszę?!
– Ty! – w takich sytuacjach najważniejsze to trzymać fason, nawet jeśli oddychać ciężko. – No przecież jasne, że to ja! Czy ty naprawdę pomyślałeś – Straszydło?
– Czyż-ż…
I nie zdążyłam się oburzyć, że ten wieprz na mnie się zwalił (jeszcze pewnie bez spodni!), jak już chwycił materac i zaczął dmuchać!
– A…
– Zamknij się!
– A…
– Korek ci wstawię!
A! Yyy! Pfff!
– No i proszę bardzo!
Spaliśmy już w ciszy. Posapaliśmy równo smokami w nos i odwróciliśmy się każdy do swojej ściany, tylko koce zatrzepotały.
Cudownie! Raj! A koc wcale nie taki wielki! Poduszeczka-a-a… Ciekawe, czy jak się z Sokolem rozjedziemy, uda mi się wymienić ją na jakiś ważny organ? Na przykład wyrostek robaczkowy? A może faktycznie zabrać u Sokolskiego nerkę, a potem bach: oto nasze wielkoduszne za poduszeczkę! – i oddać!
Mmmm…
Rano, przebudziwszy się, przemknęłam do toalety, do łazienki, a potem do kuchni. Zatrzymałam się tam na chwilę – od rana wszystko wydało się zaskakująco przytulne i znajome, nawet kanapka. Co za dziwo! Trochę pokręciłam się przy kuchence i aż westchnęłam, gdy zauważyłam, że wskazówka zegara ściennego przeskoczyła na ósmą. Trzeba się spieszyć! Jeszcze trzeba się uczesać, ubrać i dotrzeć na uniwersytet!
Przy drzwiach do sypialni niespodziewanie się zatrzymałam. Poranek w grudniu późny, ale nieubłaganie nadchodzi, i w ciągu ostatniej godziny w pokoju zrobiło się wyraźnie jaśniej. Postanowiłam więc przypomnieć sobie o grzeczności (a raczej o tym, że Sokolski sypia na golasa) i zapukać. Głośno. No i, do licha, wstawać już czas! Ile można chrapać!
Tydyś!
– A?! Co?!
– To ja. Musiałabym rzeczy wziąć. Mogę wejść?
No ale z niego tępik! Albo to poranki tak na wszystkich sokołów działają?..
Raz kowboj, dwa kowboj, trzy kowboj… Może strzelić sobie po kaczkach?
– A co ci niby przeszkadza? – wreszcie zaspanym głosem odezwał się chłopak. – W nocy przecież weszłaś.
– Bo w nocy było ciemno.
– I co z tego?
– A teraz już ranek. Jeszcze wejdę, a u ciebie spod kołdry wystaje coś nieprzyzwoitego? Jeszcze wrzasnę. Wpadniesz w śpiączkę – nie odratują!
Szczerze mówiąc, wcale nie to miałam na myśli. Serio. Mi i pierwszego razu wystarczyło! Ale jak już powiedziałam, to sama pomyślałam o tym samym i zakryłam oczy dłonią. No i brawo, Fańka! Jak palnęłam, tak palnęłam! Dobrze, że Sokół chyba jeszcze nie obudził się do końca.
Nie. Obudził się. Burknął gniewnie:
– Nic mi nie wystaje. A właściwie, kiedy trzeba, to bardzo nawet… Kurde, Czyż, co ty za bzdury gadasz od rana? Nie wyspałaś się?
– Jeśli szczerze – westchnęłam winowajczo – to niezbyt.
– Widać. Wchodź już, malizno! – warknął jak zwykle. – I nie marz sobie, że zobaczysz mnie nago, świecić ci tyłkiem więcej nie zamierzam!
No wielka łaska. Tragedia! Aż chciało się pokazać Sokolskiemu język.
– No i dobrze!
– Boję się, że się rzucisz i pogryziesz.
– Co-o?! – moja gęba sama wysunęła się zza rogu, a za nią nogi przydreptały. Brwi, w odpowiedzi na śmiech Sokoła, zjechały się ku nasadzie nosa. – Ty! Całkiem zgłupiałeś?! Już wolę wieczną śpiączkę niż… niż… Zrozumiałeś!
Nie zauważyłam nawet, jak znalazłam się przy łóżku. Chłopak, zarzuciwszy ręce za głowę, wygiął pytająco ciemną brew. Musiałam odwrócić się i przypomnieć sobie, że przyszłam tu po rzeczy, a nie po to, żeby gapić się na jakichś ostronosech dzięciołów. Moim zdaniem – niesłusznie przystojnych. Ale zanim wyszłam, i tak zatrzymałam się jeszcze na progu.
– Jajecznicy nie zrobiłam, za to zrobiłam grzanki mięsne. Z ciebie, Sokolski, wieczorem chleb, mleko i – tu wyciągnęłam palec w jego stronę – szynka. I jeszcze jedno. Skoro bezczelnie zeżarłeś moją kolację, to wzięłam sobie twoją herbatkę. Mam nadzieję, że nie masz nic przeciwko. No to pa.
– Pa.
Teraz wyszłam naprawdę. Ciekawe, do zajęć na uniwersytecie czterdzieści minut, a chłopak w łóżku. Jak on zdąży? Choć, zdaje się, ma samochód…