SOVABOO
Rozdział 4, część 2
Łał! No to jest łazienka, rozumiem! Jak z magazynów o modnych wnętrzach – czarno-biała mozaika, wąskie lustra. Z babcią Moti takich luksusów tośmy nie widziały! Ciekawe, jak tu wszystko działa? I jeszcze ciekawsze – jak ja z tym cudem zwanym kran poradziłam sobie po ciemku, nie przywalając czołem w drzwi kabiny prysznicowej?..
U Sokolskiego to dopiero atrakcji! Nos natknął się na żele pod prysznic, palce złapały szampon – sądząc po napisie po angielsku, „dla prawdziwych mężczyzn” – ale jak to pachniało! Takich żeli u nas w sklepach nie widziałam, gdzie on to kupuje? Może w internecie na specjalne zamówienie? Dobra, nie będę się kusić, Czyżyk ma w końcu swoje mydło. Usta same rozciągnęły się w uśmiechu – dziecięce. Za to z rokitnikiem! I różowy szamponik dla dzieci z wesołymi bobasami na etykiecie – na moje długie włosy w sam raz!
„Ciekawe, czy ja kiedyś w tej sprawie dorosnę? – pomyślałam, pieniąc z włosów wieżę i podstawiając plecy pod gorące strumienie. – Matylda Iwanowna też przecież wszystko dla młodych i niewinnych woli. Nawet jedzenie. A biorąc pod uwagę, jak obie uwielbiamy mus z brzoskwiń dla maluchów i pieczone jabłka – raczej nie”.
Mydliłam się długo i z przyjemnością, aż zapomniałam o jedzeniu. Tak, dla dziewczyny dwa dni bez prysznica – gorsze niż lekcja WF-u. Wytarłszy się do sucha, przeprałam bieliznę i powiesiłam wszystko starannie na suszarce ręcznikowej, jak najporządniej. No bo co, skoro już tu mieszkam, to gdzie mam swoją przepierkę chować?
Założyłam dresowe spodnie, koszulkę, ukochane frotowe skarpetki, na głowie zakręciłam turban z ręcznika i z uśmiechem ruszyłam na kolację. Jeszcze raz ucieszyłam się, że wszystko układa się zdecydowanie na plus!
O rety, czy ja zapomniałam zgasić światło w kuchni? I co to za dziwne odgłosy, jakby Freddy Krueger pazurami po kaloryferze ciągnął?
Okazało się, że to ani Krueger, ani moja skleroza. W kuchni stał Sokolski, objąwszy garnuszek, z łyżką w ręku, i zawzięcie poruszając szczęką, skrobał nią o… o… o dno?! Spojrzenie przeniosło się na pustą patelnię. Usta same się otworzyły i tak zawisły, kiedy oczy widziały, jak chłopak je. A raczej – najbezczelniej wyjada moją kolację. Moją!
– M-m, jakie dobre, Czyżyku. Ale jesteś szybka. Nie wiedziałem, że tak zgłodniałem!
N-nie wiedział?!
Podreptałam bliżej i od drugiej strony zajrzałam do garnka, gdzie jeszcze niedawno była moja najsmaczniejsza na świecie tłuczonka, a teraz dno świeciło łysiną.
– Ty… Sokolski, ty wszystko żarłeś? Wszystko, wszystko?! – podniosłam twarz, a moje pełne zdumienia oczy spotkały oczy Sokoła – ciemne i bezwstydnie zuchwałe.
Chłopak ciężko przełknął i spiął się. Powoli odstawił pusty garnek na kuchenkę.
– A co tu było jeść? – burknął. – To w ogóle było na jeden ząb.
– Na jeden?! To była moja kolacja i śniadanie! Ja od dwóch dni normalnie nie jadłam. Ty chyba zwariowałeś? Sknera!
– To ty! Oddałem ci swoją łazienkę, a tobie jajek szkoda? To nie moja wina, że przyszłaś i rozsiadłaś się na cały dom!
– Ja?!
– No dobrze, twoje jedzenie!
– No właśnie, moje! A teraz co mam jeść, twoim zdaniem? Obierki od ziemniaków?
Wzruszył ramionami, chowając ręce w kieszeniach dresów. Rzucił przez zęby, rozszerzając nozdrza:
– Ugotuj coś. Skąd mam wiedzieć! To ty torbę ze sklepu przyniosłaś!
M-raaany, bardzo męsko, nic dodać, nic ująć!
Poczułam, jak mi drży broda i w oczach stają łzy.
– Sokolski, ty pewnie myślisz, że ja tu fortunę zarabiam, tak? Dziś na taksówkę spuściłam tygodniową wypłatę. Na zakupy – drugą. A mi trzeba na dojazdy do uniwersytetu i w ogóle jakoś żyć. Ale nawet nie o to chodzi. Chodzi o to – choć pewnie nie zrozumiesz – że ja po prostu chciałam jeść! I mogłeś mi chociaż połowę zostawić! Samolubie!
Chyba policzki Sokolskiego poczerwieniały.
– Daj spokój, Czyż, samo się zjadło. Nie rycz. Weź moją zupkę chińską. Hm, jeśli chcesz.
– Nie chcę. Sam żryj swoją ohydę.
– Czemu ohydę? – zdziwił się szczerze. – Jest nawet o smaku szynki.
Usta mi aż zatrzęsły się z oburzenia.
– Szynki? Kpisz sobie?!
Podeszłam do torby z zakupami i wyjęłam pięć ziemniaków. Umywszy patelnię, zaczęłam je obierać nad zlewem, z zamiarem usmażenia. Trudno, niezdrowo, ale i tak się najem do syta!
Chłopak nie wychodził, a słowa same mi się wyrwały:
– Tylko spróbuj tknąć! Przyłożę!
Chciałam pokazać tylko pięść, serio, ale w ręce przypadkiem został nożyk do ziemniaków, i wyszło tak groźnie, że aż sama się przestraszyłam. Ojej!
– Wariatka! Spadłaś mi chyba z nieba na łeb! – warknął Sokolski i potuptał, trzaskając drzwiami łazienki. A ja westchnęłam. No właśnie, trafiło się jak ślepej kurze ziarno!
Ziemniaki się smażyły, prysznic za ścianą szumiał, a ja prawie się uspokoiłam, siedząc na krześle przy stole. Podparłszy policzek pięścią, zamyśliłam się o babci Moti i moim pokoiku w jej mieszkaniu, o tym, jak nam razem było przytulnie i dobrze, kiedy nagle na gospodarza spłynęło olśnienie. Nawet nie zdążyłam go w myślach obrzucić wszystkimi przezwiskami, jakie znałam.
– Co to ma być?! – warknął. – Jakieś bobasy, do cholery?.. Szlag! Jeszcze gacie swoje tu powiesiła?!
Zamarłam. Gacie były granatowe w białe grochy, takie, wiecie… po dziesięciu praniach. Ale fason bikini, z ładną koronkową lamówką. Ogólnie bardzo sympatyczne, więc z tą jego pogardą to Sokół przesadził. Ale nim zdążyłam się przestraszyć o swoje styrane dobro, już poleciało mi na głowę i zawisło na czubku. A dokładniej – na moim turbanie z ręcznika.
– Żebym JA tego w swojej łazience więcej nie widział, jasne?!
– A gdzie mam suszyć pranie? Mi, proszę pana, nie tylko TO trzeba prać, ale i coś jeszcze!
Oniemiałam, kiedy drzwi znowu się uchyliły, a Sokół – cały w pianie – wychylił się zza nich, błyskając szerokim ramieniem i mocnym nagim biodrem. Jeszcze chwila, a można by rzec, że widziałam nie tylko jego jędrny tyłek, ale i przód. Nie chciałam – a kobiece wnętrze i tak westchnęło z zachwytem i zadrżało. O rany, ale ciacho! Phi! – trzeźwo odpowiedziała świadomość. Nadęty indor!
– Co-o-o?! – ryknął, wypluwając pianę. – Chcesz mi powiedzieć, Czyżu, że ja mam jeszcze twoje obrzydliwe staniki oglądać?! Wolne żarty!
Rzucił to i trzasnął drzwiami – aż tylko mrugnąć zdążyłam.
– Wcale nie obrzydliwe! – oburzyłam się w ciszy. Wstałam z krzesła, podreptałam do drzwi i powiedziałam głośniej: – I nic a nic nie gorsze niż u twoich dziewczyn!
Prysznic się nie włączał, chłopak milczał, więc wyrzekłam z żalem, wiedząc, że usłyszy:
– Wiesz co, Sokolski, odejdę od ciebie chyba. Nie wytrzymamy tych trzech tygodni. Nie dam rady uczyć się na podłodze, żywić zupkami chińskimi i znikać na twoje życzenie razem z rzeczami, jak człowiek-niewidzialny. Ja też mam potrzeby i dumę. Możesz nie wierzyć, ale tak jest.
Broda zadrżała znowu. Napluję i odejdę, a gdzie będę nocować?
Ech, Fańka-Fańka. Chyba przyjdzie ci ruszyć na dworzec.
Zasuwka w drzwiach szczęknęła i pojawiła się posępna twarz Sokoła.
– A jeśli oddam ci nerkę, to jeszcze raz taką samą jajecznicę zrobisz?
– Guzik mnie obchodzi twoja nerka.
– A półkę? W szafie, na rzeczy?
To brzmiało już znacznie ciekawiej, więc, otarłszy nos mokrymi gaciami, pociągnęłam nosem:
– Pasuje.
Oj, chyba ziemniaki się przypalają!