SOVABOO
Rozdział 6, część 1
– Cześć, Fańka! Dziś wcześnie! – zawołał do mnie barman, gdy tylko weszłam na salę i skierowałam się do zaplecza. W lokalu było jeszcze pusto, stali bywalcy dopiero mieli się pojawić, a Sasza jak zwykle grzebał przy butelkach z alkoholem, ustawiając je w odpowiedniej kolejności i pełności na szklanej witrynie.
– Cześć, Saszka! Nie uwierzysz – stęskniłam się za robotą!
– No to opowiadaj, piękna, – zaśmiał się chłopak, a ja mimowolnie uśmiechnęłam się w odpowiedzi, zdejmując czapkę i rozpinając kurtkę puchową. Miło, kiedy ktoś nazywa cię piękną, choćby mówił to sto razy dziennie każdej kobiecie. – Już tydzień bez wolnego. Znalazłabyś sobie wreszcie chłopaka, to byś się nie nudziła.
– A kto to mówi…
– No ja na ciebie czekam, Fań! A ty u nas obiekt strasznie nieustępliwy. I w ogóle – gryząca niedotykalska.
– To mnie nie dotykaj, a ja nie będę gryźć.
Z takim uśmiechem weszłam na zaplecze. Schowałam rzeczy do szafki i przebrałam się. Jeśli na zmianie był Aleksander, to znaczyło, że i Rajka kręciła się gdzieś w pobliżu. Zazwyczaj kelnerka oka nie spuszczała z przystojnego, ciemnowłosego chłopaka w obcisłej czarnej koszulce, z ręką wytatuowaną od ramienia po nadgarstek, i teraz też, rzuciwszy mu coś w biegu, wpadła za mną do środka.
– Cześć, Fańka! A ty nie pojechałaś do rodziców? Przecież dziś piątek? – wypaliła w dwie sekundy.
– Jutro, – machnęłam ręką. – Poza tym potrzebuję pieniędzy.
– No to świetnie! Pomożesz przy stolikach? Dziś wieczór zapowiada się po prostu szalony! Nasi grają w ćwierćfinale z Bułgarami, na pierwszej linii obrony Samojlenko, więc Timur spodziewa się pełnego baru. A tu jeszcze Romka się spóźnia i sama zostałam na całą salę!
To nie była najlepsza wiadomość. Obsługiwać klientów nie rwałam się, ale i nie odmawiałam, a jednak wolałam wychodzić wcześniej. W końcu włóczyć się późnym wieczorem po mieście samotnej dziewczynie – przyjemność żadna, a bar często pracował do późnej nocy i kelnerzy wychodzili ostatni. No ale cóż, sami wiecie, student nie wybrzydza na jedzenie ani na zarobek. Obiecałam Rajce pomóc, licząc na hojnych klientów, i zabrałam się do pracy.
Najpierw pomagałam wujkowi Jurkowi – naszemu kucharzowi – robić kuchenną przystawkę. Potem zmywałam naczynia. Potem okazało się, że brakuje papieru toaletowego i ja, jako najmłodszy pracownik baru „Marakana”, poleciałam do najbliższego supermarketu i przytaszczyłam całe pudło. Jeszcze raz poleciałam po odświeżacz powietrza. Potem wycierałam stoliki, polerowałam popielniczki, podlewałam kwiaty, sprawdzałam menu. A potem z Rajką zapaliłyśmy na ganku. A właściwie to ona zapaliła, a ja tak tylko postawiłam się obok. Ale z przyjemnością! A potem już, jak dwie wyszkolone charty, goniłyśmy po sali, witając klientów.
– Dzień dobry! – pierś do przodu i uśmiech na pół twarzy. – Witamy w naszym cafe-barze „Marakana”! Czy złożą państwo zamówienie?..
– Dzień dobry! Pierwszy raz u nas? Miło widzieć… – A po pół godzinie: – Powtórzyć zamówienie?
– Dzień dobry! Piwo? Oczywiście! Dla państwa duży wybór. I przekąski! Chwileczkę…
Cały wieczór bar zapełniał się ludźmi, a do rozpoczęcia meczu zrobiło się tak ciasno, że od kibiców nie można się było przecisnąć.
– Timur, jak chcesz, ale ja do północy nie zostanę.
– Anfisa, nie marudź. Odwiozę cię.
– Nie kłam, ile razy już odwoziłeś. Teraz nasi przegrają i z rozpaczy z wujkiem Jurkiem się upijesz!
– Nigdy w życiu! Psiakrew, nie wykrakaj! Jeden do zera – to jeszcze o niczym nie świadczy. Przed nami druga połowa!
– Czyli wygrają, wy na radość wypijecie, a ja ci tu padnę!
– Płacę podwójnie!
– Czyli do moich trzech groszy jeszcze trzy? Bardzo śmieszne, Timur! Nie, do domu chcę.
– Dobra, młodzież, żyj. Roma dzwonił, podobno zaraz będzie.
Rajka. Skąd się tylko wzięła?
– Fa-ń! – wyleciała z sali. – Gdzieś zniknęła? Nie wyrabiam się! Obsłuż proszę gości przy szóstce! Mam dwa zamówienia w ogniu!
– Widzisz, Czyżyk, co się dzieje? Jeszcze jeden stolik obsłużysz?
– Timur, dziesiąta już…
– No, Fańciu-u… Sama wiesz, jak klienci cię uwielbiają. Niech będzie, zapłacę wam z Rajką za taksówkę.
– Yyy, dobrze!
Byłam już w połowie drogi, gdy omal się nie potknęłam, zauważając przy wskazanym stoliku Sokoła w towarzystwie nieznanych dziewczyn i chłopaków. Dziwnym trafem, w przygaszonym świetle sali cała ta kompania wyglądała jakby trochę starsza niż zwyczajni studenci. Albo to ja nie przywykłam oglądać Sokolskiego poza uniwersytetem? A może to przez piłkarski mecz? Nieważne. Teraz miał na sobie koszulę w kolorze oczu, modna grzywka spadała mu na twarz… a, no tak, na kolanach siedziała dziewczyna. Proszę bardzo, cóż za niespodzianka.
A zresztą, co mi do tego? Najważniejsze – pamiętać o naszej umowie. Bez niej Sokoła w ogóle bym w oczy nie zauważyła, no, rozumiecie.
Podeszłam, wypięłam pierś, rozciągnęłam usta w profesjonalnym uśmiechu i spytałam, czego to sobie panowie i panie życzą. Okazało się, że piwa, krewetek, lekkich przekąsek, trójki koktajli dla dziewczyn… i zwycięstwa w dzisiejszym meczu. Nic nadzwyczajnego. Obiecałam spełnić! Sokół oczywiście nawet brwią nie drgnął. Świetnie! W milczeniu poszłam realizować zamówienie.
Po dwudziestu minutach nasza drużyna strzeliła gola i bar eksplodował wrzawą! My z Rajką znów, jak ogary, pognałyśmy między stolikami.
– Dla państwa coś jeszcze? A dla państwa? Oczywiście, już jest! Dosłownie dwie minutki! Hurraaa…
Jeszcze dziesięć minut i naszym znów dopisało szczęście – wynik zrobił się 1:2, a ślicznotka zleciała z kolan Sokoła. Chyba sam nie zauważył, jak zrzucił dziewczynę z rąk, wyskakując z miejsca razem z kolegami. Oto jest miłość wielkiej mocy! Do piłki, rzecz jasna! W tym momencie akurat niosłam piwo do sąsiedniego stolika i o mało nie upuściłam tacy, kiedy panna „wypadła” zza stołu. Żeby zamaskować niezręczny moment, rzuciła półpijanym tonem przez ramię:
– Na co patrzysz? Przynieś jednego „Long Islanda”! I powiedz barmanowi, niech lodu sypie mniej! Nie lubię, jak na mnie oszczędzają! Mam nadzieję, że nie będę czekać pół godziny?
Starałam się pospieszyć. Przypomniałam sobie odrzuconą Olkę Graczową i nagle zrobiło mi się żal dziewczyny. Głupia, na co ona liczy? Widać przecież, że wcale mu nie jest potrzebna. Tak samo, jak koleżanki jego kumplom. Chociaż… może to ja czegoś w tym życiu nie rozumiem? Może to ja mam wszystko na opak, a oni świetnie? Młodzi, zdrowi, seks na sparingu, cała reszta. A potem się rozejdą zadowoleni, jak statki na morzu, każdy swoim farwaterem. Ech…
Saszka był zajęty po uszy. Nad barem wisiała plazma, tłoczył się tłum, więc nie doczekawszy się barmana zrobiłam koktajl sama, bardzo się starając, by go nie zepsuć. W barze nagle zrobiło się tak cicho i napięcie wzrosło, że nawet ja zamarłam.
Jasne. Ostatnie minuty meczu, groźna akcja pod bramką, nerwowy moment… Chyba zaraz będzie wybuch.
Wybuch. Uraaa! Nasi wygrali! O rany, czemu oni tak drą się?!
Gorączkowo trzęsłam shakerem i uśmiechałam się do klientów. Byle mnie tylko nie obejmowali i nie macali! Ciekawe, czy ja dziś w ogóle do domu trafię? Trzeba było zgodzić się z Timurem nie tylko na taksówkę, ale i na kilo gorzkiej czekolady oraz tydzień płatnego urlopu.
Gdy wróciłam do szóstki, panna znów wdrapała się Sokołowi na kolana i chichotała, on leniwie popijał piwo z kufla, a jego kolega przywołał mnie ręką.
– Coś pan sobie życzy? – spytałam grzecznie, stawiając przed dziewczyną koktajl. Na uśmiechy nie miałam już siły.
– Życzę. Podwójny „Rdzawy Gwóźdź” i ciebie, maleńka. Może przysiądziesz? – chłopak rozstawił nogi, puścił oko i klepnął się dłonią po kroczu. – Przejażdżkę dam.
Przy stole rozległy się chichoty.
No to się zaczęło. Jasne jak słońce. Ktoś tu ewidentnie przesadził z procentami. Dlatego nie znoszę zostawać do zamknięcia i obsługiwać nocnych klientów — zawsze znajdzie się jakiś dureń, który zepsuje humor.
Starałam się odpowiedzieć tak, jak przystało obsłudze modnego lokalu — czyli bardzo uprzejmie. Ale już kompletnie nie miałam ochoty na „panowanie” wobec tej obleśnej uśmieszkującej się mordy. Na wypadek nagłej aktywności bywalca zawsze można liczyć na chłopa od ochrony, Tolika. To niby czemu ja nim nie jestem?
– Dzięki, nie sądzę, żeby było mi wygodnie, siedząc u ciebie na kolanach, obsługiwać innych gości. A na czym tam się jeździ — na tym „Rdzawym gwoździu”? — stanęłam na palcach i zajrzałam za stół. – Szczerze mówiąc, nic nie widzę.
Wygląda na to, że powiedziałam coś śmiesznego, bo kompani wybuchnęli śmiechem. Na Sokoła nawet nie spojrzałam.
– Oj, będziesz prosić, panienko… — chłopak wcale nie wyglądał na zły. Wręcz przeciwnie. Otarł kurtkę o ramię i pochylił się bliżej. – Lubię niesforne. Chcesz się pobawić?
– Maks, daj spokój, – nagle obojętnie rzekł Sokół. – Nie podpuszczaj dziewczyny.
– No z taką może i skończę. Już późno, Temycz, odpłynąłem ku mojemu szczęściu! — znów do mnie: — To ty dziś na sali wdrapałaś się na linę? Świetnie wyglądasz z dołu, maleńka, doceniam!
I zaryczał ze śmiechu. Co za drań! I inni też się roześmiali! Nabrałam ochoty, żeby wszystkich czymś konkretnie przywalić. Wygrzebałam z pod pachy notatnik na zamówienia i ścisnęłam go przed sobą. Kto pierwszy?
Wygląda na to, że nie tylko ja poczułam, że coś jest nie tak, bo koleżanka Sokoła nagle zaczęła łkliwie:
– Artem, jestem zmęczona i pijana. Rozlicz nas z kelnerką i wynośmy się stąd! Chodź do mnie? Ostatnio mi się podobało. Może uczcimy awans do półfinału we dwoje? Myślę, kotku, że czas iść.
Co?! Wynosić się? Już? A ja co?! Znak zapytania, który pojawił się przed oczami, przysłonił nawet to całe „kotku”.
Musiałam przytulić notatnik do piersi i bokiem, bokiem podejść bliżej tej parki, podczas gdy reszta kompanii dalej bawiła się śmiechem. Wysapałam półgłosem, ale wyraźnie:
– No właśnie. Kelnerka też człowiek i też bardzo chce do domu.
– No widzisz! — od razu dodała ta dziewczyna, której chyba pochopnie współczułam.
Sokół spojrzał na mnie, ja na niego. Znowu na mnie — odpowiedziałam mu tym samym spojrzeniem. Mrugnęłam: „jak zabierzesz moje miejsce do spania, ostronosy — zabiję!” Potem wznowię i jeszcze raz przyłożę. Patelnią, którą zjadłeś moją szynkę!!
To nie ja pierwsza pieczętowałam tę umowę uściskiem dłoni.