SOVABOO
Rozdział 3, część 2
Jeszcze raz, tym razem o wiele natarczywiej i bardziej stanowczo. Trzyyyyń!
Ten, kto nas obudził i o kim szczęśliwie zapomnieliśmy w ferworze „zapoznania”, jak się okazało, wcale nie zamierzał odchodzić.
W mieszkaniu zrobiło się tak cicho, że nawet spod antywłamaniowych drzwi wejściowych wyraźnie dobiegł męski głos:
– Artem, natychmiast otwórz! Wiemy, że jesteś w domu! Synu, przestań wygłupiać się! Czekamy jeszcze minutę i wchodzimy – mamy klucze! Jeśli myślisz, że zamierzam ci wybaczyć wczorajszy wybryk, to jesteś w głębokim błędzie!
Klucze? Mają? Kto?
O-o-oj! – włosy na karku mi się zjeżyły. Rodzice! A ja z poduszką i w majtkach prosto z łóżka ich oburzonego potomka! Znowu ogarnął mnie taki strach, że aż zębami mogłabym czesanie wybić! I, sądząc po wszystkim, nie tylko mnie. Bo Sokolski nagle znalazł się obok i zasyczał przez zęby:
– Cholera! Chyba ojciec ze swoją jędzą przyjechali!
I jak był nago w kołdrze, tak potupał otwierać. A ja kręciłam się w miejscu, nie wiedząc, dokąd uciekać i za co się złapać. No to koniec, Fańka, masz problem! Jeśli Sokół teraz wszystko opowie rodzicom – nie pomogą nawet łzy, na pewno wsadzą mnie za rozbój! Spróbuj potem udowodnić, że nie jesteś wielbłądem, tylko przyszłaś się przespać.
Wzrok padł na tarczę zegara na ścianie i nagle rozpaczliwie chciałam się rozpłakać – wpół do dziewiątej rano. Koniec, na wykład do Batałowa się spóźniłam! Kolejna nieobecność i żegnaj stypendio wraz z marzeniem o czerwonym dyplomie! Witaj poprawko i zaległości! Nie, no jakże mi przykro!
Zamek w drzwiach kliknął, w przedpokoju rozległy się głosy, a ja runęłam na podłogę, w pośpiechu naciągając dżinsy. Zerwawszy się na nogi, chwyciłam sweter, wsunęłam ręce w rękawy, wcisnęłam głowę do środka…
– No, dzień dobry, panienko!
I tak zastygłam, jak jeździec bez głowy, z rozłożonymi jak u stracha na wróble rękami, słysząc skierowany do mnie surowy głos.
– Czyli to z pani powodu Artem wczoraj nie przyjechał na rodzinne przyjęcie?
I to było powiedziane tak, wiecie, z urazą i wyrzutem, jakbym temu głosowi zalegała z alimentami za dwadzieścia lat.
Ojej, a może powinnam tak dalej stać? Mogę. Coś mi się nie bardzo chce nosa pokazywać.
– E-e… nie – zakołysałam się, obracając. Mój pisk na pewno słychać? – Ja tu nie mam nic wspólnego.
– A mnie się jakoś tak nie wydaje. Czy pani w ogóle rozumie, kochanie, ile ten wieczór znaczył dla mnie i Susannoczki?!
– E-e, m-m… z kim?
– Pani żartuje? – no proszę, jeszcze jeden wątpiący w moje czyste intencje przetrwania za wszelką cenę. Tylko po co ryczeć? Syna mi jego wystarczyło. – Przecież to nawet idiota rozumie, kto oderwał Artema i po co, skoro pani tu jest! Zresztą – mężczyzna westchnął, uspokajając się – rzeczywiście, skąd pani ma wiedzieć. Dzisiejsza młodzież – to samo pokolenie konsumentów i egoistów. Żyje tylko własnymi pragnieniami!
– Noo… – Właściwie z takim stwierdzeniem byłam w głębokiej sprzeczności. Nie każde przejaw indywidualnego myślenia jest równe pojęciu i etykiecie „egoisty”, nawet jeśli idzie w poprzek czyjegoś zdania. Po to jesteśmy indywidualnościami, w końcu, żeby myśleć i podejmować decyzje samodzielnie. Nawet z racji wieku. I gdybyśmy nie były w tym punkcie przestrzeni i czasu, najprawdopodobniej spróbowałabym zaprotestować. (To już nie mówię, jak ten ważniak dostałby od mojego taty!) Ale teraz dręczyły mnie myśli o wiele bardziej przyziemne – pokazać głowę czy nie pokazać? Wystawić się z okopu czy nie wystawić? Ciekawe, jak długo normalny człowiek może stać w cudzym salonie jak słup telegraficzny ze swetrem na głowie, zanim postawią mu diagnozę?
Okazało się, że pół minuty.
– Wydaje mi się, panienko, że pani się zasiedziała i już dawno pora do domu.
Hurra! Uratowana! To znaczy – nie aresztowana! Głowa sama wyskoczyła z golfu, a ręce poprawiły rzecz na talii. Nawet uśmiechnęłam się do rozgniewanego nieznajomego, który wbił we mnie surowe spojrzenie, i bokiem, bokiem podskoczyłam do wyjścia.
– Aha! Pora! Strasznie pora! Pan nawet nie wyobraża sobie, jak na mnie czekają! Tylko skoczę do toalety i zniknę! Naprawdę-naprawdę! I pan nigdy więcej, w ogóle nigdy, przenigdy o mnie nie usłyszy…
– Dokąd? Stój! – rozkazał Artem, który wyszedł z korytarza, i nawet nie zdążyłam mrugnąć, gdy nagle znalazłam się przyciśnięta silną ręką do boku chłopaka.
No to koniec, wyda mnie. Jak nic wyda partyzanta ze wszystkimi bebechami! Z rozpaczy od razu zapragnęłam oburzyć się, dlaczego on mi rozkazuje. Nawet otworzyłam usta, gotowa walczyć o wolność do ostatniego tchnienia, gdy nagle zobaczyłam młodą kobietę, która weszła do pokoju, stukając obcasami modnych kozaków. A za nią dziewczynę mniej więcej w moim wieku, wtaczającą do sypialni walizkę.
Powiedziałam walizkę? O, nie-e. Walizkę-giganta!
Obie nieznajome okazały się blondynkami w modnych futrach i, słowo daję, nazwałabym je pięknościami, gdyby nie wyniośle podciśnięte usteczka i wyraz twarzy, jakby każdej w nos włożono zatyczkę nasączoną octem.
– Mamo, gdzie będę mieszkać? – zapytało łamliwie-jęczące stworzenie, kokieteryjnie uśmiechając się do Sokoła, a kobieta objęła pokój zwycięskim wzrokiem.
– Oczywiście, w tym mieszkaniu, złotko. Gdzież by indziej? Nie mamy tak dużo rodzinnego metrażu, żeby rozważać inne opcje.
– Przecież powiedziałem – nie! – wyrwało się chłopakowi, ale dama natychmiast wskazała na niego palcem.
– I żadnych sprzeciwów, Artem! Ilono potrzebna jest twoja pomoc i uwaga. Troska, w końcu! Nic, pomieszkacie razem, córka oswoi się z miastem, a potem rozwiążemy kwestię osobnego mieszkania. Nie mówię, że to na długo, drogi! Maksymalnie do Nowego Roku! A na razie ty jako brat przypilnujesz mojej dziewczynki…
– Jaki, do diabła, brat, Susanna! Jesteśmy obcy sobie!
Nozdrza damy zadrżały, kąciki ust drgnęły. Ojej, ojej, chyba zaraz będzie powódź. Znany kobiecy trik i do śmiechu przejrzysty, tak czyżby nadal działał?
– Wasylu! Nie mogę tego słuchać! No ty chociaż powiedz synowi!
Hm, sądząc po tym, jak zdecydowanie podniósł się Sokolski-senior i jak zmarszczył gęste brwi – działa, i to jak.
– Artem! – znowu ryk. Czyżby wszyscy mężczyźni myśleli, że jeśli tak oto, napinając struny głosowe, zaryczą, to wszystko da się rozwiązać? Dziwne istoty. – Wczoraj cię poinformowaliśmy, że Ilona zdecydowała się na kursy florystyczne i będzie potrzebowała pomocy. Wkrótce staniemy się jedną rodziną, i to jest skrajnie nieuprzejme tak postępować ze swoją przyrodnią… z córką Susanny, gdy ja idę ci na wszelkie ustępstwa!
– Już odpowiedziałem, tato, że nie. Mogłeś nawet nie informować!
Oho, jaki Sokół poważny. Ostrożnie poruszyłam się pod jego ręką. Hej, czy on zamierza mnie puścić, czy jak? Mnie w ogóle przydałoby się do toalety.
– Za późno, synu! Ilona „już” przyjechała! Pokażesz dziewczynie miasto, pomożesz jej się zadomowić, poznasz z przyjaciółmi. Przy okazji nam z Susanną będzie spokojniej. I tak na wiosnę wyjedziesz na zgrupowanie, ktoś będzie musiał przypilnować mieszkania.
– Tato, jaka wiosna? Przed chwilą była mowa o trzech tygodniach.
Aha, była. Jestem świadkiem!
– Nieważne.
– Nie, bardzo ważne! Chodzi o moją przestrzeń…
No proszę. Tylko rogów im brakuje, zaraz zaczną się bodziaki.
– O moją przestrzeń! Zapominasz się, synu! O moją! I jeśli jeszcze nie zrozumiałeś, i tak będzie tak, jak powiedziałem! Kropka!
No proszę! Wygląda na to, że zbliża się prawdziwy skandal, a Fańka, jak zawsze, w epicentrum! Co się dzieje! Ku mojemu zdumieniu, obie blondynki radośnie westchnęły. Za to Sokół nagle na serio się nadął. Nic dziwnego. Gdyby mi tak samo przywieziono lokatora – ja bym się jeszcze bardziej wzbraniała!
– Nie ma pytań, tato. Nie podoba ci się, jak żyję – świetnie! Sam mam już dość składania ci raportów! Rzucę uniwersytet i będę grał w piłkę, jak chciałem. Do diabła ze wszystkim!
– Ja ci rzucę! Ja ci tak rzucę! Żadnego sportu bez wykształcenia, rozumiesz?! Najpierw zdobądź dyplom, a potem rób, co chcesz!
– Wtedy nie rozkazuj mi, jak żyć, i nie wytykaj!
Mężczyzna nagle złapał się za serce i zatoczył. Z Sokoła natychmiast zeszła cała pycha.
– Tato?
– Wasa?
– Wasylu Jakowlewiczu? – beknięciem odezwała się chuda owieczka Ilonka, wtórując matce, i od razu stało się jasne, czyje ręce w tej rodzinie myją złoto.
Głowa rodziny, jak prawdziwy caballero, zeskakujący z konia w biegu, ustał na własnych nogach. Podniósł podbródek, uniósł rękę, uspokajając „tłum”, i wydaje mi się, że tę krótką scenę można by odegrać lepiej. W każdym razie, moim zdaniem, właśnie drżący głos zdradził amatora.
– Wszystko dobrze, synu. Echa choroby serca. Teraz napiję się wody i poczuję się lepiej.
Co, serio? Nikt oprócz mnie nie zauważył? Chyba nie. Sokolski, plącząc się w kołdrze i przeklinając, pognał do kuchni i natychmiast wrócił ze szklanką wody. Tak szybko poleciał, że nawet nie zdążyłam wykorzystać momentu.
Susanna łagodnie pogładziła łokieć mężczyzny i gniewnie spojrzała na chłopaka. Zresztą, jej spojrzenie cudownie złagodniało, gdy Ilonkę nagle ogarnął kaszel. Tylko że zwróciła się nie do córki.
– Artemuszku, drogi, no po co te nieporozumienia i nerwy w kręgu kochającej rodziny? Czyżbyśmy nie mogli usiąść i dogadać się jak normalni ludzie? No to proszę, szybko wyproś swoją gość, i spokojnie wszystko omówimy. Dziewczyno – brązowe oczka błysnęły ostrą niecierpliwością – do widzenia! Wydaje mi się, że jasno pani powiedziano, że pani tu się zasiedziała!
Oto on – mój gwiezdny czas! Moment dla statysty, by uniknąć konfliktu z primadonną trupy, pięknie zejść ze sceny i rozpłynąć się w niebycie, nie zasłaniając światła reflektorów padających na jej protegowaną. Nikt mnie już nie trzymał, a ja, rada się postarać, wycofałam się z pokoju.
– Aha, powiedzieli. To ja idę?
– Proszę iść, proszę – pokłoniła się Susannoczka – i zrób mi tę łaskę, słodka, – nie wracaj!
Jakże to grubiańsko. Aż chciało się obrazić. Ale zresztą – nie ja mam z tą jędzą żyć!
– Do widze… – obróciłam się, biorąc krótki rozbieg, celując w wyjście, ale mnie, jak kuropatwę w locie, ścięły silne ręce Sokoła.
– Stój! – zasyczał chłopak do ucha, a ja nawet zaczerwieniłam się z takiego niespodziewanego uścisku, chwytając powietrze ustami. Jaki silny! I po co on ciągle do mnie się przytula? Znowu chwycił mnie w talii i przyciągnął do siebie, odwracając twarzą do rodziców.
No to koniec, zdradzi mnie, łajdak! Zrzuci wszystkie kłopoty na mnie! Donosiciel! Wybacz, Leszka, wybacz, mamo, zrobiłam, co mogłam.
– Dokąd idziesz, Czyżyku-Pyżyku? A zapoznać się? I nie ma się czego wstydzić! Teraz wszystkim się przyznamy, i koniec! Przecież czekałaś na ten moment trzy miesiące!
I gdyby, ten pasożyt, nie szturchnął mnie pięścią w pośladek, nawet bym nie skojarzyła, że to o mnie.
– Kto? J-ja?!