SOVABOO

Rozdział 7, część 4

– Jeśli tak powiesz, odpowiem, że za późno. I nawet się nie zaśmieję. Bo to już nie jest śmieszne.

– Fania, zawaliłem, – krok do przodu, i jeszcze krok. – Minął rok, a ja dopiero rozumiem, że mam dość. Przesyciłem się. Tęsknię. Takich jak ty nie ma, a dalej – tylko gorzej. – I ręką po włosach przejechał, tak łagodnie. Ledwo się powstrzymałam, żeby go nie walnąć.

Łajdak. Dobił się. Rozdrapał duszę. Nie chciałam, a serce ścisnęło się w starym bólu zdrady, aż łzy napłynęły do oczu. Westchnęłam, zdradzając się oddechem.

– Jeśli się przesyciłeś, to znaczy, że było smakowite?

– Coś w tym jest, – przynajmniej szczerze. – Ale kto nie popełnia błędów? Nie każdy potrafi być tak silny jak ty.

– Ja? A co ja? – aż się uśmiechnęłam z niedowierzaniem. – O, ja Herkules! Jasne! Za każdym razem, gdy cię widzę, ćwiczę mięśnie. Ciągle powtarzam, że nie jesteś wart mojego żalu i mam to gdzieś!

– Ale ja zawsze o tobie pamiętałem, Czyżyk. Zawsze! Gdybyś tylko chciała, ja bym…

– Co? No co „byś”? – spojrzałam mu w oczy. – Jesteś mi potrzebny taki zużyty jak… jak… – chciałam rzucić coś naprawdę grubego, ale nie mogłam.

– Fańka, powiedz, – przycisnął mnie do ściany, oddychając coraz szybciej, – ty przecież nikogo nie masz? Nadal nikogo?

– Nie twój interes.

– Mój – odparł uparcie, jak zawsze. I taki poważny, jakby robił mi przysługę. – Mój!

– Co, chcesz siedzieć na dwóch stołkach? I rybkę zjeść, i piernika mieć?

– Chcę być z tobą, głupia. I będę! Tylko spróbuj z kimś się zadawać, znasz mnie…

No proszę, i ten mnie wyzywa. Może naprawdę coś ze mną nie tak? Inaczej czemu stoję tutaj i gadam z kimś, kogo tyle razy przysięgałam omijać szerokim łukiem?

Ale jak tylko wspomniał o tym, co dla mnie najważniejsze, aż mnie zalała fala gorąca. Odepchnęłam go z całej siły – o mało co nie wylądował na podłodze.

– Tylko spróbuj! Nigdy nie wybaczę!

– Fania…

– A chłopak u mnie jest! I życie osobiste też! I on… on jest sto tysięcy razy lepszy od ciebie, zrozumiałeś?! Wierny i pewny jak skała! – Ech, gdzie by takiego znaleźć? Ale liczy się pewność siebie. Gorycz przełknę później. – On nawet śni o mnie każdej nocy! Jak mnie spotkał, tak bez mnie żyć nie może! Nie to, co ty!

Zbladł jak kreda – artysta! Poruszył ustami:

– Śpicie razem?

– Nie, oglądamy filmy. – I dodałam nie wiadomo po co: – O duchach i Pinokiu!

– Ty… Ty… – zawisł nade mną jak latarnia, oczy mu błyszczały. Oparł pięści o ścianę.

– No dalej, powiedz, że co ja? Albo kto ja?

Nie powiedział. Uspokoił się, odetchnął, odgarnął z oczu rozwiane włosy. Uśmiechnął się złośliwie.

– Kłamać to ty nie umiesz, Czyżyk. Nie masz nikogo. Czułbym to. Jesteś moja, Fańka…

I uwierzcie – nie znalazłam słów na odpowiedź. Tylko pokazałam mu soczystą figę prosto pod nos i trzasnęłam drzwiami.

A figę ci, nie Fańkę!


Minęłam sypialnię rodziców, postałam chwilę, posłuchałam, jak tata pochrapuje, i wróciłam do siebie. Wślizgnęłam się do łóżka i przycichłam. Sen nie chciał przyjść; po głowie krążyły różne myśli, wracała młodość i pierwsze pocałunki… to, jak kiedyś byłam szczęśliwa — głupia, zakochana w sąsiedzie uczennica — i znowu rozpaczliwie zachciało mi się ryczeć. Ba, co tam ryczeć — wyć! Czy naprawdę na świecie nie ma miłości wiernej i prawdziwej? Ciepłej, słonecznej, pewnej? Czy naprawdę, żeby być szczęśliwą, trzeba wybaczać i „rozumieć”? Poświęcać się w imię cudzego kaprysu? A co ze mną? Co z moim sercem? Przecież czuje i boli.

Wszlochnęłam raz, wszlochnęłam drugi… Jeśli teraz nie poczytam czegoś o miłości, na pewno się rozpłaczę i ostatecznie zwątpię w to uczucie. Otarłam nos, postanowiłam machnąć ręką na sąsiada i włączyłam telefon. Mam tam książek — cała masa! I połowa o miłości! Właśnie nie doczytałam sceny walki kapitana Johna z Krzywym Billem o życie jego ukochanej — pięknej markizy Gabrielle. Piękność o mało nie została porwana przez piratów, kiedy dziś rano autobus międzymiastowy zatrzymał się pod domem moich rodziców.

Wszloch. Wszloch. Eech… Jeszcze raz westchnęłam, otwierając CoolReadera i wskakując do potrzebnej zakładki.

„…Przeciwnicy skrzyżowali szpady, przecięli powietrze, a szlachetna stal zadźwięczała od napiętej walki na kapitańskim mostku «Pegaza». W żagle bił wiatr, dziób szkunera rozcinał wysokie grzywy fal, a wszystko, co zostało umęczonej Gabrielle, to nadzieja, że Bóg nie opuści ich z Luizą, a ranny kapitan pokona pomiot piekieł. Przywódcę piratów i najstraszniejszego człowieka na morzu — Krzywego Billa.

Nagle przeciwnicy znieruchomieli, a biedna dziewczyna ujrzała, jak śnieżnobiałą koszulę kapitana zalały szkarłatne plamy krwi.

— John! — padła na kolana i zakrzyknęła Gabrielle, i…”

Tjaa… — rozczarowana zamrugałam, widząc połączenie przychodzące. O tej porze? Usiadłam w łóżku i szepnęłam:

— S-Sokolski?

— No nareszcie! — odezwał się z wyraźną ulgą i zamiast przywitania: — Gdzie jesteś, Czyżyk? Czemu telefon był wyłączony? Uciekłaś? Nie tak się umawialiśmy! — a głos, co gorsza, taki wkurzony, że od razu chciało mi się oburzyć.

— O, jeszcze czego. Nie doczekasz się!

— To gdzie? Widziałaś, która jest godzina? Czemu nie ma cię w domu?

— Nie twoja ptasia sprawa! — Tak, niegrzecznie, ale po wczorajszym numerze w barze na grzeczności nie zasłużył.

— Jestem w „Maracanie”, jakby co. A ciebie tu nie ma.

No i logika tych facetów! Zero fantazji. A może akurat poleciałam do Tajlandii albo gdziekolwiek. On sam pewnie siedzi z kumplami w knajpie. Sobotni wieczór, dziewczyny, te sprawy. Chyba nieźle pokrzyżowałam mu wczoraj plany. Aż dziw, że sobie o mnie przypomniał.

— Oczywiście, że nie! — syknęłam równie wkurzonym szeptem. — Mam weekend i życie prywatne! Mam prawo!

— Tak? To czemu pociągasz nosem, skoro to twoje życie prywatne? Czemu szlochasz do słuchawki? Nie klei się? Hej, ty tam co — nie jesteś sama?

— Słuchaj, Sokolski, — sapnęłam oburzona. — Wciśnij sobie jeszcze do telefonu lornetkę! Naprawdę ci odwaliło. Nie za dużo tych osobistych pytań o wpół do pierwszej?

— Czyli sama. Gdybyś była z kimś, nie odebrałabyś.

A czemu my tacy zadowoleni, hm? Złorzeczymy? Mało mi wczoraj prezentował swoje długonogie trofeum, to jeszcze tu postanowił ukłuć, szczęściarz. Niezauważalnie zsunęłam się z kanapy i stanęłam na środku pokoju, opierając rękę na biodrze.

– A co cię to w ogóle obchodzi? Sherlock, cholera! Powinieneś się cieszyć, że mnie nie ma! Taka okazja, żeby poświęcić trochę uwagi Zającowi! Lepiej wykorzystaj ten moment, książę dzięciołów, póki twoja siostra-lunatyczka gania za duchami! I uprzedzam — nie zamierzam przerywać umowy! Nie mam gdzie mieszkać!

– A nie mogłaś wcześniej powiedzieć o swoich sprawach? Przecież umawialiśmy się, że będziesz ostrzegać! Włączyłabyś chociaż telefon — dzwonię do ciebie od trzech godzin jak do głuchego słupa! – i spóźnione: – Kto-o?!

Nie wiem czemu, ale milczałam, a Sokół westchnął. Powiedział już spokojniej:

– Dobra, Czyż, więc jak — będziesz dziś w mieszkaniu, czy nie? Masz rację, mam na nie plany. Krótkoterminowe.

– Nie.

– Świetnie. Gdzie jesteś? I uważaj, nie kłam. Interesują mnie sprawy „służbowe”, nie twoje romanse.

– Jestem u rodziców. Przyjadę pojutrze z rana. Mogę prosto z autobusu na uczelnię, żeby ci się nie rzucać w oczy. Czyli zobaczymy się dopiero w poniedziałek wieczorem. A właściwie — w dzień. Przecież bar ma wolne…

– To wszystko, co miałaś do powiedzenia? – i znowu z głosu zniknął ten uśmieszek. Ciekawe dlaczego.

– Wszystko. A co?

– A to! Miałem gości w mieszkaniu. A dokładniej — gościa. Wyjechałem w interesach, a kiedy wróciłem, wszystko śmierdziało perfumami Susanny. Pewnie skorzystała z kluczy ojca. Zjechałem ją ostro przez telefon, ale co z tego? Jasne jak słońce, że przetrzepała każdy kąt. Ona była, a ciebie, Czyż — nie było! Z kim ja zawarłem umowę?

– Ale ja przecież…

– Ale ja przecież — przedrzeźnił mnie Sokół (ależ on jest łajdak!) — Obraziłaś się, co? Głupie obrazki zachciało ci się rysować? Jeszcze jedna histeryczka, nie znoszę takich!

– Wiesz co?

– Co?

– Gdybyś był teraz obok, Sokolski, walnęłabym ci w ucho tak, że byś się nie podniósł — żeby ci mózg naprawić! Bez żadnej histerii. Lepiej powiedz, czego ode mnie chcesz. Dobrze, przyjadę jutro wieczorem.

– Rano. Masz być u mnie rano, najlepiej na szóstą. Ojciec ma jutro sprawy w mieście, będzie na nogach od piątej, więc jak nic — z podszeptu Susanny — o ósmej zjawi się z kontrolą. Wygląda na to, że mają wobec mnie opracowany prawdziwy „Plan Barbarossa”. A sama rozumiesz — na argumenty, którymi ojca karmi Susanna, nie mam czym ripostować. A ty, o ile pamiętam, obiecałaś pilnować porządku i pełnić funkcję dziewczyny, więc do roboty, Czyż! Nie cierpię bałaganu, a ojciec też nie!

Co?! Znowu usiadłam na kanapie. Żeby nie obudzić brata, zakryłam usta dłonią.

– Zwariowałeś? Będę jechać autobusem ponad dwie godziny! Jeśli wsiądę w ten, który odjeżdża o wpół do szóstej, to w mieście będę o ósmej. Potem dotarcie do ciebie z dworca to kolejne pół godziny. Jest prawie pierwsza w nocy! Sokolski, ty się ze mnie nabijasz, czy co?! – zdziwiłam się.

Pauza i głęboki, bardzo męski ton:

– Nie.

– A mnie się jakoś wydaje, że tak.

– Dobra, Czyż, sam cię odbiorę, tylko nie marudź!

– Czyli co? – ucichłam przy słuchawce. – Jak to? – trybiki w mojej głowie zwolniły.

– Bardzo prosto! Zaraz przyjadę. Podaj adres.

– Czekaj… Dokąd przyjedziesz? Do mnie, do Gordiejewska, tak? – zapytałam oszołomiona. Co za żarty Sokoła. – Jesteś pijany? – zwątpiłam w trzeźwość jego myślenia.

– A niech to szlag trafi. Odkąd cię poznałem, cholera wie, co się dzieje w moim życiu!

– Ej, ja tu w ogóle nie mam nic do rzeczy!

– Tak?! A kto wlazł mi do łóżka jak Zajka? Gapiłaś się na mój tyłek?

– Ty! Pf! Wiesz co?!

– Co?

– Nic! A co z twoimi krótkoterminowymi planami? – zawstydzona, postanowiłam spuścić z tonu. Jak by nie patrzeć, umowa to umowa. Sama jestem sobie winna.

Sokół westchnął. Po prostu poczułam, jak bardzo mnie „szanuje”. Mógłby, to by mnie udusił z nadmiaru uczuć.

– A moje plany, Czyż – warknął niezadowolony – obciążą twoje sumienie. Więc jadę?

– Czekaj, a-a co powiem rodzicom?

– Nie wiem. Wymyśl coś.

– Nie mogę – potrząsnęłam głową. – Oni są normalnymi ludźmi. Jeśli powiem, że wracam do miasta ot tak, musi być ku temu ważny powód, rozumiesz przecież.

– I co proponujesz?

– Hmm, nie wiem. Może jednak przełożymy twój przyjazd na rano?

– Słuchaj, Czyż, bądźmy szczerzy. Nie uśmiecha mi się jechać po ciebie na koniec świata. Ale jeśli pójdę spać, to padnę. Na pewno nie dotrwam do czwartej. Albo jadę po ciebie teraz, albo zrywamy umowę i możesz nie wracać.

– Co?

– Co słyszałaś! Arrivederci, Zajka. Klucze przekażesz przez Leśnego. – I co najważniejsze, głos miał taki spokojny. Na pewno by mnie już z powrotem nie wpuścił.

Wstałam, potem usiadłam. Znowu wstałam. Chodziłam po pokoju tam i z powrotem, podczas gdy Sokół cierpliwie czekał na moją odpowiedź.

Nie, to nie fair! To nieuczciwe! Co to w ogóle za szantaż? Przez niego mi się wszystko wywróciło do góry nogami! I po co ja się w ogóle z nim związałam?

– Z-zapisuj, ostrodzioby! – szepnęłam wściekle do słuchawki. – Niech ci będzie, jadę! I ja ci, Sokolski, nie Zajka!

 

W sypialni rodziców tata nadal pochrapywał, gdy ja cichutko zakradłam się do korytarza i przystanęłam przy progu, lekko uchylając drzwi.

– Ma-amo! – zawołałam ledwo słyszalnie, ale mama już sama wyjrzała.

– Czemu nie śpisz, córeczko? – ziewając, zapytała, zapinając na piersi szlafrok. Ruszyła za mną do kuchni. – Słyszę z pokoju „bu-bu-bu, bu-bu-bu”… Robert chyba śpi. Z kimś rozmawiałaś przez telefon?

– Cóż, w zasadzie tak.

– I co tam? Jeśli to nie tajemnica.

– Ależ nie-e… Jaka tam tajemnica. Mamo, wiesz, sprawa wygląda tak…

Mama natychmiast się spięła. Nawet jej senne oczy od razu się otworzyły.

– Spokojnie! – złapałam mamę za ramiona. – Wszyscy żywi i zdrowi, nie jestem w ciąży, z uniwersytetu mnie nie wyrzucili, więc żadnych kataklizmów życiowych!

– Ach, – odetchnęła rodzicielka. – To co się stało?

– W każdym razie, wyjeżdżam. Tak wyszło.

– Dokąd? – mama zamrugała ze zdziwieniem.

– Do miasta.

– Kiedy?

Spojrzałam na tarczę zegara ściennego.

– Niedługo. Myślę, za jakieś dwie godziny, albo jakoś tak. Ile w ogóle zajmuje samochodowi osobowemu dojechanie do nas? Z miasta?

– No, mniej więcej tyle. Stop, Fania, jak to wyjeżdżasz? W nocy?! Dokąd? Sama?! Zaraz – mama stanowczo mnie odsunęła – obudzę teraz Fiedię…

– Nie! Mamo! – złapałam mamę za rękę. – Tylko nie tatę! Nie musisz go budzić! Przecież wiesz, tata na pewno mnie nie puści! A ja muszę jechać – (gest: „bo to bardzo ważne”). – On zaraz przyjedzie i będzie czekał!

Jasnobrązowa brew uniosła się ze zdziwieniem.

– Kto „on”? – zapytała mama. – Fania, czyli miałam rację i naprawdę masz chłopaka? – domyśliła się. – Wy co, mieszkacie razem? W akademiku?