SOVABOO

Rozdział 5, część 2

– Nie dadzie rady, Zaja, – chłopak rozłożył się na krześle. – Nie dziś. – I dziewczynę z kolan – plask! – na sąsiednie krzesło, sam zaś odwrócił mordę do kumpli. Jakby: spadaj, czereśnio, my tu mamy mecz!

Gdyby życie rzeczywiście układało się tak prosto, miałabym własny pokoik, a Sokólski nie bałby się zranić ojca. A Czereśnia się tak łatwo nie poddawała. No pewnie! Na jej miejscu też bym się zmartwiła takim nagłym ochłodzeniem względem własnych wdzięków. Dziewczyna była krzykliwie ładna – wysoka i sympatyczna, cóż tu kryć.

– A czemuż to? – przytulała się do ręki Sokoła, klepiąc go po ramieniu. – No dalej, Artemko, nie psuj zabawy, – skrzywiła pyszczek, – czekałam cały tydzień! Co się stało?

Chłopak się wykręcał. I chyba sam nie palił się do „psucia funu”, szczególnie kiedy przed nosem tak intensywnie „oddychał” biust, który skromne panienki chowają zwykle za wysokim dekoltem – ale mnie ten fakt ani trochę nie ruszał! Na pewno nie zamierzałam po takim długim dniu włóczyć się bezdomną kundlą po zimnym mieście!

– Wiko, złotko, nie mogę, przepraszam! – wyrwał szczerze. – Zupełnie zapomniałem. Siostra przyjechała w gości, nocuje u mnie. Boję się, że nie zrozumie.

– Starsza? – westchnęła dziewczyna. Nawet zresztą jakby z szacunkiem, czy mi się zdawało?

– Co ty… – Sokół uśmiechnął się kąśliwie. – Mała z trzeciego kolana, rozkapryszona. Skończyła szkołę, a wciąż się nie z tych swoich lalek rozstaje. Spać w piżamie z Miki Maus i w pluszowych skarpetkach.

Co? Skąd on to wie…

– Przyplątała się do mnie i teraz nie wygonię.

– A jakby ją do kuchni zamknąć? – ożywiła się Wika–Zaja. – Masz przecież w domu kanapę, no nie?

Co?!

– Nie da rady, – wzruszył „braciszek”. – Ona u nas, – zakręcił palcem przy skroni, – lunatyczka. Nocami z czerwonymi oczami włóczy się jak jakiś straszek, jak Van Helsing goniący nieczystości. Może i przez okno wskoczyć, jeśli na noc nie przywiążesz jej do łóżka za warkocz.

– Ona jakaś nie-normalna? – zafascynowała się koleżanka.

– No nie, tylko troszkę stuknięta. I głównie – nieuleczalna. Chyba że kołek osikowy…

Rrrr…

– R-r-rozliczcie się! – nagle warknęłam. Sama się nie spodziewałam. Chwyciłam długopis, zrobiłam zimną miną rachunek i z hukiem rzuciłam paragon na stół. – Zamykam to zamówienie i wychodzę!

– Czemu? – dziewczyna spojrzała na mnie dziwnie, a Sokólski, draniu, uśmiechnął się kłami. Sięgnął do kieszeni po kasę.

– Bo to cholernie szkodliwa praca!

– Starczy? – hojnie dorzucił kelner napiwek. I włożył banknot do mojej kieszeni: – Trzymaj jeszcze, maleńka, na mleko!

Co?!

No to już koniec żartów. Jak tylko wrócę do domu – spławię temu draństwu chałupę do fundamentów!

 

– Anfisa, dokąd ty?

– Koniec, mam dość! Rzucam tę robotę!

– Jasne, – skinął głową Timur. – Plan wykonany z nadwyżką, zwycięstwo nasze, czas wzywać taksówkę? – zgarnął pieniądze z baru do kieszeni i z Saszkiem wyszczerzyli się obaj na całą стойку.

– Dokładnie tak! – A czemu ja dziś wszystkich tak bawię? Mam co, klaunowski nos na twarzy? Albo brwi spadły mi na policzki?

– Tylko spróbuj, Sanchoś! – wycelowałam palcem w barmana, który z poważną miną podał mi lizaka. – Sam będziesz po papier toaletowy latał, rozumiesz! Na kulach!

– Toż ja z solidarności, Fańka! Lekarze mówią – glukoza na stres dobra. Zjesz, to może znowu człowiekiem zostaniesz.

– A idźcie wy do diabła! – obróciłam się, machnąwszy ogonem.

– Fania, serio? Już do domu? – zawołała za mną Rajka, kiedy ja, rozcinając czołem tłum niczym lodołamacz „Październik” wody Antarktyki, wciągnęła czapkę i puchówkę i przepchnęła się obok dziewczyny do wyjścia.

– A kto go tam wie! – rzuciłam szczerze. – Niby do domu, a niby i nie.

– Jak to?

– A właśnie tak! Czy u Czyżyka może być cokolwiek jak u normalnych ludzi?

Powiedziałam i trzasnęłam drzwiami wejściowymi, odpychając z drogi ochroniarza Tolika. Dobrze chociaż, że nie nogą.

– R-rozejść się!

Ledwo wyszłam na parking, obejrzałam się i zobaczyłam wokół siebie ciemną, śnieżną noc – od razu jak balonik się spuściłam i westchnęłam, zsuwając torbę z ramienia. Nagle tak strasznie zachciało mi się znaleźć w domu obok mamy.

 

O, są! Szachownice!

– He-ej!

Samochód mignął światłami na mój znak ręką i podjechał bliżej.

– Zamawiała pani kurs?

Skinęłam głową. Jeszcze by spróbował Timur nie zamówić przy takiej kasie. Teraz taksówka odwiezie mnie do domu, a potem Raje zawiezie na jej adres – i tak mieszkamy w różnych dzielnicach.

– Oczywiście! – pewnie wpakowałam się do środka i zamilkłam. Kiedy tylko podałam adres i za oknem przemknęły domy, latarnie i żółte źrenice świateł, ziewnęłam jak śpiący kaszalot. O rany, jak bardzo chciało mi się spać! Chyba nawet bardziej niż spalić Sokolskiemu chatę. On, oczywiście, babiarz i drań (taki sam jak jego kumple!), ale materac ma wypasiony, a mieszkanie przytulne. Na samą myśl o poduszce w piersi przyjemnie ścisnęło – jak u Golluma na widok Pierścienia Władzy. Moja precjoza! Teraz tylko przyjadę, wezmę prysznic, póki gospodarza nie ma, i taaak się walnę spać do szóstej rano! Bo o siódmej mam już autobus!

A jeść chce się też – masakra! Mam nadzieję, że Artem żartował z tym mlekiem. Bo jeśli nie, to… Dobra, potem wymyślę, co mu strasznego zrobię!

– Ulica Fiedosiejewa, panienko. Przyjechaliśmy.

Poruszyłam się. Już? Aż dziwne, prawie zasnęłam. Szarpnęłam za klamkę – zamknięte.

– Za przejazd się należy.

– Słucham? – zgłupiałam.

– Normalna taryfa plus dziesięć procent nocnej. Razem… – i walnął kwotę. Ogłosił, znaczy się.

– A czy Timur nie uzgodnił, że sam zapłaci?

Facet odwrócił się i spojrzał krzywo. Typ jak Voldemort z wąsami!

– A kto to jest Timur?

– No jak to kto! Właściciel baru „Marakana”! Stamtąd mnie pan zabrał. Powiedział, że zamówi taksówkę.

– Zamówienie było, zapłaty nie. Adres końcowy też inny niż w zleceniu, ale kto was, nocnych pasażerów, zrozumie. Pierwszy raz, czy co.

– No widzi pan…

– Tak, dziewczyno! Tylko nie próbuj mnie naciągać na kasę! – i ten ryknął. Obrócił się i walnął pięścią w oparcie. Brwi w jeden krzaczasty daszek! Ani cienia wątpliwości, że zło się obudziło. Szkoda, że nie znam zaklęcia, jak wyczarować różdżkę, bo bym się broniła. – Przy mężu czy żonie podajecie jeden adres, mnie inny, a ja mam się z wami wszystkimi bawić?

– Ale ja prawdę mówię! – zapiszczałam podejrzanie cienko. – Chce pan, zadzwonimy do niego od razu? On na pewno…

– Nie chcę! Całej nocy z tobą po mieście jeździć nie będę, ja mam pracować! Więc, szanowna pani, płacimy? Czy mam wzywać wsparcie? Pamiętaj, mamy solidną firmę, wszystko na poważnie. Nie spodoba się, mogą ci też przyłożyć, nie popatrzą, że w spódnicy. Was – młodych i bezczelnych – tylko tak trzeba życia uczyć!

No i super. I czemu ja się wcale nie dziwię własnej głupocie? Faktycznie wsiadłam i nawet nie zapytałam. Kto mi winien?

– Nie trzeba nikogo wzywać, zapłacę, – sięgnęłam po torbę i zaczęłam szukać portfela.

– No, o to chodziło.

– Nie na darmo całe wieczór tyrałam na cudzej imprezie życia, – westchnęłam. – Akurat zarobiłam na taksówkę.

– A to mnie już nie interesuje.

– A kogóż by interesowało.

Kiedy szłam do klatki i wspinałam się pieszo na siódme piętro, cały czas myślałam: ciekawe, czy tylko ja jedna taka fajtłapa na świecie Czyżyk, czy jeszcze są podobne głupole? Tak chciałoby się komuś popłakać w kamizelkę, żeby cię wysłuchał i pożałował. I ja trochę popłakałam, jak prawdziwy optymista – dopóki nikt nie widzi. Serio, wytarłam łzy pięścią. Bo w końcu ja też żywy człowiek, a wszyscy się tylko ze mnie śmieją. Nawet taksówkarz.

Pod prysznic już nie wlazłam. I jeść też nie. Po prostu rozebrałam się, wciągnęłam ulubioną piżamę z Myszkiem Miki, pluszowe skarpety, wyciągnęłam spod łóżka materac i walnęłam się spać. Rano mądrzejsze od wieczora, czy nie o Fańce tak mówią? A Sokolski, no cóż. Naszemu prYńcowi Iwanusze-głuptasowi i tak nie być – w barze siedział taki piękniś rozpasany z księżniczką-ropuchą w objęciach. Tacy nawet w bajkach wysoko latają. Oby tylko światło zgasił, jak wróci – dość mam już szyderstw.

Pomyślałam i od razu zasnęłam, dotknąwszy policzkiem poduszki.