SOVABOO

Rozdział 2, część 2

Juh-hu! Rzuciłam się do swojej szafki w zapleczu i w dwie minuty zdjęłam uniform, wciągnęłam puchówkę i czapkę. Wepchnęłam do torby zawinięte w papier kanapki. No i co z tego, że zamiast napiwków mam dzisiaj jadalne łupy. Leżały nietknięte na talerzu – przypieczony chleb, masełko i czerwony kawior. Ale będzie co zjeść na śniadanie. Klienci zostawili, a my – studenci – to naród niegórski! My i dla siebie weźmiemy, i o towarzyszu nie zapomnimy! A w ogóle – a nuż trzeba by było na dworcu jakiegoś bezdomnego nakarmić!

Nie-e, wiadomo, że gdyby mnie tak samo pięknie adorował chłopak, jak tamtą wystrojoną dziewczynę przy stoliku – a tam przekąski na pół stołu, orzeszki-chrupki, piwo-koktajle różne – ja też dziobałabym jak ptaszek i głupio uśmiechałabie się do szczodrości męskiej duszy. Dziobałabym, a sama modliłabym się, żeby zamek błyskawiczny na spódnicy się nie rozpiął albo szew w intymnym miejscu nie pękł. A potem przyszłabym do domu, przebrała się w szlafrok i z głodu wciągnęła pół garnka maminego barszczu. Tutaj rozumiem dziewczynę. Ale po co na mnie wilkiem patrzeć, gdy odchodziłam? Ja w ogóle wolę odpoczywać z przyjaciółkami! Z nimi i zamek błyskawiczny, w razie czego, rozpiąć można, i ze sobą wszystko, co trzeba, zawinąć! Nawet palce oblizać, jeśli bardzo się chce!

Zarzuciłam torbę na ramię i pobiegłam do czarnego wejścia.

– Pa, Timur! – o mało nie przewróciłam właściciela, wpadając na niego w korytarzu.

– Trzymaj pensję, Fańka.

– Pa, Rajka! – machnęłam ręką do kelnerki, palącej na maleńkim ganku, zbiegając po schodach. – Ja poszłam!

I pomknęłam co sił w nogach na przystanek.

Tak-s, zaułek Fiedosiejewa, dom drugi…

Do przystanku pozostało sto metrów, kłujący mróz nieprzyjemnie szczypał w policzki, nogi ślizgały się na zmarzniętych kałużach, na biegu wyciągnęłam telefon, włączyłam potrzebną aplikację i zaczęłam wpisywać podane przez Leszkę współrzędne, prosząc o trasę. Była późna pora, osobiście nie przywykłam o takiej porze włóczyć się, a przygód na miękkie miejsce zupełnie mi się nie chciało, biorąc pod uwagę, że jechać miałam w mało znane rejony.

Jest! Eureka! Mapa-nawigator działa bez zarzutu! Jakże technika poszła do przodu! Potrzebny mi zaułek okazał się dwadzieścia minut od centrum, piętnaście od uniwersytetu, a aplikacja mobilna posłusznie podała żądany numer autobusu – „57”. Teraz tylko sprawdzić rozkład…

Na przystanku stało około pięciu czekających osób – wszyscy to ponurzy mężczyźni. Potuptałam między nimi dla odwagi, po czym musiałam odwrócić się do drogi i wzywać szczęścia, cały czas ściskając gazowy balonik w kieszeni, aż na alei nie pojawiły się upragnione światła reflektorów. Pieniądze były mi potrzebne na wynajem pokoju i przeprowadzkę, więc myśl o taksówce zostawiłam na ostateczność.

– Zaułek Fiedosiejewa! – sennie odezwał się konduktor, gdy mój nos prawie przywarł do okna, oglądając okolicę. – Dziewczyno, pani wysiada!

– Dziękuję!

Autobus zahamował, drzwi się otworzyły, i wyskoczyłam. Zrobiłam kilka odważnych kroków naprzód… i zatrzymałam się, niespodziewanie w tym szalonym dniu nagle znalazłszy się sama. Podniosłam głowę, oglądając rząd smukłych, białych wieżowców, ciągnących się wzdłuż ulicy. Dopiero teraz, być może, uświadomiłam sobie, na jakie szaleństwo się zdecydowałam. Wejść do cudzego domu, do cudzego mieszkania nieznajomego człowieka, żeby zostać na noc. Mało prawdopodobne, by taki czyn, nawet w dziewiętnastym roku życia, dało się usprawiedliwić.

Dosłownie oszaleć! Ale jeśli jeszcze dwie sekundy się zawaham, wzywając sumienia, to ostatecznie spanikuję i zostanę spać na ulicy! A tego w grudniu – oj, jak mi się nie chciało! Potrzebny dom stał drugi od drogi, i ja, pewnie westchnąwszy, potuptałam do pierwszej klatki schodowej. Precz z wątpliwościami! Lepiej będę pamiętać o tym, że jestem – zemstą Leszka, niż tchórzliwym bezdomnym zającem!

Nie, no co za zasadzka! Prawdziwe prawo złośliwości! Z oburzenia nawet łzy napłynęły mi do oczu i usta zadrżały. Już i mieszkanie jest, i klucze, i sumienie śpi, i nawet pojawiła się chęć pilnego urządzenia się, a ja stoję pół godziny na ulicy, jak głupia, pilnując zamkniętych drzwi do klatki schodowej. I nikogo wokół – ani jednej żywej duszy!

– No nie pamiętam kodu do zamka, Fańka! No, zapytaj tam kogoś albo wciśnij dzwonek! Co to za problem!

Zawsze wiedziałam, że Leszka to gamoń. Jak można nie znać tak oczywistej rzeczy! Też mi, a jeszcze przyjaciel właściciela. Jak on w ogóle zamierzał iść z dziewczyną?! Na darmo tylko od Uljanki telefon wyprosiłam.

Z rozdrażnieniem nacisnęłam funkcję rozłącz i westchnęłam.

– Dziewczyno, kch-kch, a pani, właściwie, do kogo?

Boże! I skąd się biorą – te ciekawskie babcie o dwudziestej trzeciej z groszami według czasu kijowskiego? Nie mają, co robić, czy co, jak siedzieć w zasadzce? Akurat moja – wysunęła nos w wąską futrynę okna na pierwszym piętrze i podejrzliwie zmrużyła oczy.

W miasteczku, gdzie mieszkałam, w domu rodziców też była taka frau Müller, i z osobistego doświadczenia wiedziałam, że odpowiadać trzeba szybko, jasno i zrozumiale, zanim czujny sensor obserwatora nie wykryje dywersanta. Inaczej w ruch łatwo mógł pójść pistolet na wodę, a nawet coś gorszego. Na przykład gwizdek i stary strzelba myśliwska. Zardzewiała i bez nabojów, ale kto o tym wie? Właśnie tak moja sąsiadka babcia Szura odganiała od klatki schodowej rozbrykaną młodzież.

– Do Iwanowów! – dziarsko odpowiedziałam, wyprostowawszy się przed babcią na baczność. – Jestem siostrzenicą! Telefon mi się rozładował – zadzwonić nie mogę, a numer kodu do drzwi zapomniałam!

O-o-oj, i czego to mnie życie uczy. Już i kłamać zaczęłam, i to tak zręcznie! Dobrze, że mama nie słyszy.

Nie wiem, czy moja twarz wyglądała tak żałośnie, czy w klatce schodowej rzeczywiście mieszkali Iwanowowie, ale okienko od razu się zamknęło, a już po minucie ta sama babcia – w kufajce i czapce – otworzyła upragnione drzwi do klatki schodowej i odsunęła się. Rozkazała surowo:

– Przechodź! Nieszczęście ty takie! Stoisz tu, oczy męczysz! – a sama zza okularów zerka-zerka, jak zły celnik na nielegalnego imigranta. Notując – wzrost, wiek, wagę.

No i po co, pytam, takiej staruszce domofon? Przydałby jej się wykrywacz metalu i promień rentgenowski! A przecież mogła tylko nacisnąć przycisk i spokojnie sobie dalej popijać kompot. Albo co tam staruszki na noc popijają.

Tylko co przekroczyłam próg, zatrzasnęłam drzwi, zamierzając podziękować wybawicielce, gdy tu…

Gdy tu zdarzyło się coś strasznego!

Jak myślicie, co tak okropnego może się przydarzyć człowiekowi w nieznanym domu, w nieznanej klatce schodowej, w towarzystwie zrzędliwej staruszki praktycznie o północy? Zimą, po godzinach szczytu „X”? Racja. W domu wyłączono prąd! A sądząc po tym, jak wokół zrobiło się ciemno – prąd wyłączono w całej okolicy.

Obok, jak głos z zaświatów, rozległ się skrzypiący głos babci.

– Dobrze, dziecinko, że do windy nie wsiadłaś. Znam ich awarie. Ostatnio dopiero nad ranem ją naprawili, pijacy-nieroby!

Winda! Serce przeszył mi ból na tę myśl. Tak to my nie umiemy cenić szczęścia.

– Oj, tak-a.

– Sama dojdziesz? Ja po latarkę nie pójdę – boję się ciemności. I nogi u mnie, starej, już nie te, żeby biegać tam i z powrotem.

– D-dojdę.

– No, to idź, z Bogiem! Cioci przekaż pozdrowienia od Pietrownoy.

Czyli z Iwanowami zgadłam? Ale się jutro zdziwią! O tym, że babcia doniesie o naszej przygodzie – nie było wątpliwości.

– D-dziękuję.

Poszłam. Po ścianie, po ścianie… Ostrożnie, tu stopień, tu jeszcze jeden… Dokąd iść, Boże? Nigdy tu nie byłam. Tak, Fańka, za późno na odwrót! Nawet w obliczu nieznanego! Trzymaj się poręczy mocno, i co najważniejsze – licz piętra. Jeśli się pomylisz, w takiej ciemności ani rusz!

A Leszka to, okazuje się, ani trochę nie jest gamoń! Wziął i domyślił się numer piętra powiedzieć! Brawo Leszka!

Zakręt… Jeszcze jedno piętro… A fe! Prawie nosem nie grzmotnęłam – skąd ten próg się wziął! Za plecami usłyszałam czyjś śmiech… czy mi się zdawało? Przysięgam, włosy na karku, spięte w kok, zjeżyły się. Oto niewidzialny prześladowca już cichutko szurał stopą, doganiając. Przecież słyszałam… a-albo nie? O-o-oj!

Nogi zaszeleściły, potykając się po stopniach, ręce szperały po kieszeniach. Ależ głuptas ze mnie! Przecież mam telefon! Co prawda, do legendy dla Pietrownoy nie pasuje, za to na pewno uratuje mi życie! I gazowy balonik! Na darmo go kupiłam na wyprzedaży w sklepie z niskimi cenami!

A tak w ogóle, czemu to babcia nie idzie do domu? Coś nie słyszałam, żeby na dole drzwi trzasnęły. Czyżby stała i słuchała, jak Stirlitz pod osobistą katownią Müllera – czy będzie krzyk?.. A może ten, kto szurał w ciemności, już ją załatwił? No, sami rozumiecie – przekręcił?! O-o-o…

Chcę do babci Moti! Bardzo chcę!..

Gdy tylko ekran się zaświecił – oddychać stało się lżej. I nikogo wokół, tylko cienie. Brrr…

Jeszcze jedno piętro… Czwarte piętro… Piąte… A klatka schodowa wydaje się niczego sobie, zadbana. O, nawet donica z fikusem stoi, i dziecięcy rowerek. Patrzcie, i ludzie się nie boją zostawiać. U nas w domu taki już dawno by ukradziono!

Telefon pisnął i z zaskoczenia o mało go nie upuściłam.

Bateria – siedem procent! Pik-pik – pięć! Pik-pik… O nie, nie, nie! Proszę! Rzuciłam się naprzód. Gdzież jest to cholerne dwudzieste ósme mieszkanie?! Tylko nie teraz! Tylko nie waż się wyłączyć! Słyszysz! Twoja chińska produkcja! Ja przecież nawet klucza do zamka po ludzku nie włożę! A nuż nie ten i nie tam! A nuż będę się bawić z niewłaściwymi drzwiami – zamkną Czyżyka do więzienia, jak siostrzeńca Matyldy Iwanowny! Za zamach na życie spokojnie śpiących obywateli i rozbój! A tam – żegnaj uniwersytecie i kariero! Witajcie kajdanki i płot! I czeka cię, Fańka, zimna Kołyma…

A to wszystko wina telefonu!

Ręce drżały jak u włamywacza-samouka, gdy otwierałam drzwi do właściwego mieszkania i wdzierałam się do środka. Ale drzwi zatrzasnęły się i telefon zgasł…

Całkowita ciemność.

Oje-ej… Chcę na dworzec do bezdomnych!

Pewnie stałabym tak jeszcze długo, opierając się plecami o ścianę, przysłuchując się dudnieniu własnego serca w ciszy cudzego mieszkania, ale organizm pośpieszył, by pilnie znaleźć łazienkę.

Szum wody odwrócił uwagę. Udało mi się nawet rozebrać i umyć. Gdzieś zostawić torbę i buty. Całkowicie biorąc się w garść, potuptałam po omacku korytarzem i – o cud! – znalazłam pokój. Jeden. I łóżko. Więcej sił na żadne poszukiwania nie miałam. Zostało tylko zrzucić dżinsy i sweter.

Pokój był ciemny, łóżko duże i wygodne. Na początku położyłam się na krawędzi, ale zrobiło się upiornie i po cichutku, po cichutku odsunęłam się do ściany. Tam też zasnęłam, nakrywszy się kołdrą z głową, myśląc o tym, że chyba zapamiętam tę przygodę na całe życie!

Oby tylko nie zaspać…