SOVABOO
Rozdział 10, część 1
O ja cię! Ale sen! Odrzuciłam kołdrę w nogi i usiadłam na swoim materacu. Przetarłam oczy pięściami, ogladając się w stronę łóżka. Żeby Czyżyk była do czegoś takiego zdolna?! Żebym ja… żeby on… żebyśmy my tak po prostu?! Marszcząc brwi, wbiłam wzrok w podłego lowelasa Sokolskiego. Ten, leżąc w łóżku z rękami założonymi za głowę, również gniewnie świdrował mnie oczami.
No patrzcie go… Sokół! Podły ptasior! Takie rzeczy wyczyniać z Czyżykiem! A kto mu w ogóle pozwolił! – oburzyłam się, fukając noskiem. Wstała, owijając się kołdrą i ani myśląc przygładzać swoich rozczochranych, gęstych włosów. – Ja nawet swojemu byłemu nie pozwalam sobie się śnić! Nigdy! A ten… I jak on się tam wcisnął! I co najważniejsze – „chcę cię”, mówi, pasożyt jeden! „Jesteś moja”. A ja też nie lepsza – uległa stokrotka, rozłożyłam się jak gwiazda i mrugam oczkami, podczas gdy on mi piórka skubie: kocha – nie kocha.
No głupia ja! Nikomu nie uwierzę, za nic! I nie pokocham! Nawet we śnie!
Znowu posłałam chłopakowi złe spojrzenie i podreptałam do łazienki, trzaskając drzwiami. Ale już po minucie wyjrzałam na korytarz. Codzienność potrafi dziwnie trzeźwić, zwłaszcza codzienność biednej studentki. Ze snami, wiecie, nie ma to nic wspólnego!
– Sokolski, mogę wziąć twój szampon? Mój się skończył!
– Nie – wark-wark. A on, ciekawe, za co się na mnie złości?
– Sknera!
– Wszystko słyszałem!
– A ja i tak wezmę! – już uparcie pod nosem, wyciskając na dłoń kałużę z drogiej tubki i namydlając głowę. – I tak stoją tu cztery sztuki i się marnują! Jak moje naleśniki wcinać – to pierwszy. A jak szampon – zrzędziłam – to „nie dam”. Chytruś! A wezmę i oduczę go skąpstwa! Wymydlę wszystko w cholerę, to będzie potem mył głowę moim tanim badziewiem!
Herbatę piliśmy razem, ale w milczeniu. Ubieraliśmy się uczciwie, po kolei. A potem – każde w swoją stronę. Już na przystanku zauważyłam, jak zwinnie wykręciła na aleję srebrna toyota Sokoła i pomknęła w dal.
Wielkie mi rzeczy, jakie to ważne ptaki latają w pobliżu! Nie podchodź bez kija. No nic, czyżyki też mają skrzydła. Ptaki mało dumne, fakt, za to w autobusie czują się wyśmienicie…
– Dziewczyno, co pani tak stanęła? Nie widzi pani – jestem z walizką! Nie zastawiać przejścia!
– Oddawaj torbę!
– Oj, nadepnął mi pan na nogę!
– Proszę pana, jak panu nie wstyd! Tu jest kobieta z dzieckiem! Proszę ustąpić miejsca!
– Niech się pani Boga boi, szanowna pani! Pani dziecko ma już wąsy! I brodę!
– Co za bezczelność!
To na Nowy Rok przygotowujemy rolę Barmaleja, słabo się zmyliśmy… Mitka, dostaniesz wieczorem od ojca w tyłek!
– Ma-amo, flamaster się nie zmywa!
– Przepraszam, wysiada pani na następnym? A pan? Zamieńmy się miejscami, muszę wysiąść.
– Z chęcią, ale tu się nie da obrócić.
– Nie próbowałaś przejść na dietę, kochaniutka? Takie zderzaki to tylko lotem czarterowym można przemieszczać!
– Kto to mówi! Na siebie popatrz!
Ufff! Przystanek! Wolność dla czyżyków! Wyszarpnęłam torbę i pobiegłam na uniwerek.
Przez dwa dni prawie nie widziałam Sokoła. W dzień po zajęciach wpadałam do domu i wracałam z „Maracany” około dziewiątej wieczorem, o dziesiątej zasypiałam, a on – jeszcze później. Sądząc po rozwieszonych na suszarce w łazience sportowych rzeczach i wyczyszczonych z głodu garnkach – znikał na treningach. A może szalał z Anisimową, albo nie tylko szalał. W każdym razie w piątek, gdy Sokół do dwudziestej trzeciej wciąż się nie pojawiał, postanowiłam się nie smucić, tylko chociaż raz po ludzku nacieszyć się samotnością. No i co z tego, że nie mam życia prywatnego, w przeciwieństwie do niektórych, za to dzisiaj zdałam zaliczenie na piątkę!
Nie chciało mi się spać, więc założywszy piżamę, zaczęłam skakać po pokoju, tańcząc do muzyki w telefonie. Pomyślałam nagle o Sokole: „Piątek – dzień nocnych randek i horyzontalnych wyczynów. Na bank nie przyjdzie nocować. Hurraaa!” A kiedy się już wyskakałam, włączyłam plazmę, znalazłam ulubiony serial i pobiegłam do kuchni po puszkę dżinu z tonikiem, paczkę sucharków i słonych krewetek. Nic mu nie będzie, nie ubędzie Sokolskiemu, a ja też muszę się wyluzować – jutro przecież mogę spać do oporu! Niech on lepiej wcina te mielone z ziemniakami, zdrowsze są!
Ledwie przeczłapałam z tacą do pokoju i rozsiadłam się w łóżku jak padyszach – gapiąc się w ogromny telewizor i składając nogi po turecku, pociągnęłam łyk drinka, wrzuciłam do buzi sucharki i zaraz potem dwie krewetki za ogonki, gdy nagle znajomym dzwonkiem rozćwierkał się telefon.
No kto to jeszcze o tej porze?
– Ało? – spytałam do słuchawki, chrupiąc smakołyki.
Okazało się, że to Sokolski.
– Czyż, cześć. Jesteś w domu czy wciąż w „Maracanie”? – zapytał nie wiadomo po co.
– W domu, ocywiście – zdziwiłam się pytaniem – a co? – gryź, gryź.
– Jestem w klubie z kumplami. Pewnie zostanę tu do rana. – W tle rozległ się barwny śmiech „kumpli” – różnogłosy chichot kobiecy. I ten najgłośniejszy – Lereczki Anisimowej.
No jasne. Humor od razu mi siadł. I po co niby musiał mi się spowiadać?
Nagle do mnie dotarło.
– Słuchaj, Sokolski – napięłam się, przełykając krewetki, schowałam sucharki za policzek – chyba nie chcesz powiedzieć, że dajesz mi teraz do zrozumienia, żebym sobie poszła? W ogóle to noc jest, jeśli nie zauważyłeś – aż przestraszyłam się takiej perspektywy. – I zimno.
– Nie gadaj bzdur, Czyż! Mieszkaj sobie.
– Po prostu pomyślałam… Czekaj! To po co w takim razie dzwonisz?
Sokół milczał, więc wzruszyłam ramionami. Dobra, nie chce odpowiadać, to nie. W końcu jest tu gospodarzem, może się i martwić o swój majątek.
– No to okej. Baw się dobrze, a ja tu popilnuję straszków, stoi? – uśmiechnęłam się. – I dojem lody! Wyobraź sobie, Sokolski, jakie masz ze mną szczęście!
– No, można pozazdrościć – westchnął chłopak. I dlaczego ten głos taki nieradosny? Przecież „kumplom” obok tak wesoło! – A ty co tam robisz, Czyż? – zapytał podejrzliwie, nadsłuchując.
– Ja? No ten… – spięłam się w pościeli, przyciskając puszkę dżinu z tonikiem do piersi – uczę się ekonomii. Rozumiesz, zadań jest mnóstwoooo…
– A co to u ciebie za dziwne dźwięki w tle? Czy to nie moja plazma szumi?
W serialu bohater właśnie pokonywał wodospad, uciekając przed złymi gośćmi z gnatami.
– Nieee, co ty! – zerwałam się i zaczęłam skakać na jednej nodze w stronę pilota. Cholera! Prawie rozsypałam krewetki na dywan. No co za pech! – To sąsiedzi! Całkiem ich pogięło, żeby tak hałasować o północy! – zza policzka w niefortunnym momencie wysunęły się sucharki i wślizgnęły na język. – Zaraz im walnę w ścianę!
– A dlaczego ty tak bełkoczesz? P-pysiu, czy ty tam przypadkiem nie wcinasz moich krewetek, drobinko?!
Oho, znajomy ryk!
– Mgm-mniam, nie! – wepchnęłam do buzi cudzy smakołyk i szybko się rozłączyłam!
No co za Kaszpirowski, niech to szlag! I jak się domyślił? Ale plazmy nie zdążyłam już ściszyć, gdy rozległ się dzwonek do drzwi. Po nocnemu, ostrożnie… Dryń-dryń!
Hm. Spojrzałam w stronę przedpokoju. Kogo tam znowu licho przyniosło?