SOVABOO
Rozdział 7, część 6
Odpięłam pas i sięgnęłam na tylne siedzenie. W torbie namacałam drożdżówkę z serem i podałam chłopakowi.
– Trzymaj, głodomorze.
Gdy zobaczyłam, jak wciągnął ją na dwa kęsy, sięgnęłam po następną.
– Mniam!
– A jak! – ani trochę się nie zdziwiłam. – Moja mama tak gotuje, że palce lizać.
– A dużo tam zostało? – zapytał Sokół. – W torbie?
– No, z dziesięć sztuk będzie. A co?
– To poproszę jeszcze jedną, Czyż. Serio, mam wielką ochotę.
– A nie pękniesz, dzieciaku?
– Nie, nawet dwóch bym nie odmówił! Chcesz sprawdzić? – Uśmiech miał aż nadto obiecujący. Lis z niego!
Nie sprawdzałam, tylko podałam drożdżówkę. Niech je na zdrowie – szkoda mi czy co! Jak będę chciała, to upiekę jeszcze. Kuchnia jest, piec jest, wielka mi rzecz. Z mamą jesteśmy przyzwyczajone gotować na naszą dużą rodzinę całymi miskami. Ułożyłam się wygodniej na siedzeniu i odetchnęłam. Pomyślałam nagle: jadę to jadę, co ma być, to będzie – po co się martwić?
Widocznie myśli Sokoła krążyły po podobnej orbicie, bo nagle zapytał:
– Słuchaj, a twoi naprawdę pomyśleli, że u nas to na poważnie?
– No pewnie! Inaczej za nic by mnie nie puścili. Sam widziałeś, ile toreb mama spakowała. Nawet kapcie nowe ci wcisnęła.
– Kapcie? – Brwi Sokolskiego powędrowały w górę.
– Aha. I wiesz… – zaśmiałam się. – Dobrze, że ci się przyznałam, zanim zobaczyłeś prezent, bo inaczej na pewno byś się zarumienił. Głupie, ale to przecież mama, rozumiesz?
Sokolski się nie zaśmiał i nie odpowiedział. Odwrócił się do drogi i prowadził dalej. A ja się zamyśliłam: może trafiłam w coś osobistego i kłującego? Coś głęboko schowanego? Ojca ma, prawie macochę też. Brakuje mu matki, ale pytać o nią teraz to chyba kiepski pomysł.
– Mhm, kiepsko to będzie wyglądało, jak się rozejdziemy – odezwał się w końcu. – Jeśli chcesz, sam porozmawiam z twoim ojcem. Wyjaśnię wszystko jak jest, a ty potwierdzisz.
Wyobraziłam sobie tę rozmowę. I biednego tatę, który w każdych słowach usłyszy od chłopaka jedno: „Proszę, zabierzcie córkę, nie spasowała.” Tak to on się mnie nasłucha!
– Lepiej nie. Daj spokój – machnęłam ręką. – Coś wymyślę. Powiem, że okazałeś się skąpcem albo… zdrajcą. To drugie na pewno zadziała.
– To znaczy jak to? – Sokół aż się spiął. – Czemu od razu „zdrajcą”?
– Bo „nie zgraliśmy się charakterami” brzmi zbyt dorośle i do tłumaczenia kłótni się nie nada. Nie ta formułka. A jak moi zechcą nas godzić? Potrafią. A czemu ci ta przyczyna nie pasuje?
– Nie wiem – ścisnął mocniej kierownicę. – Nie podoba mi się. Jakoś… niemęsko.
– Tak? – aż się zdziwiłam. – A mnie się wydawało, że właśnie przeciwnie. Sam mówiłeś, że sypiasz z kim chcesz i kiedy chcesz. Sam wybierasz.
– Sypiam. Bez zobowiązań i obietnic – a to co innego.
– Czyli „uczciwie”, tak?
– A twoim zdaniem nie?
– Nie wiem – wzruszyłam ramionami. Co ja wiem o takich związkach? Prawie nic. Tylko tyle, że to nie dla mnie, nie w moim guście. – Sokolski… – zdecydowałam się zapytać – ty się z nikim nie spotykałeś? Na serio, skoro tak to widzisz?
– Nie.
– Nigdy?
– A po co? — Wzięło mnie zatykało, a on ciągnął dalej: — Próby były, jeszcze w szkole, ale nuda. Te całe dziewczęce zazdrości i wieszanie się na szyi — nie dla mnie. Kocham wolność, a jak chcesz wiedzieć — samotność. A kobiecej uwagi i tak mi nie brakuje, nie narzekam.
Uwag Sokołowi naprawdę nie brakowało — widziałam to codziennie. I choć nie doprecyzował „kobiecej”, i tak zrobiło mi się jakoś smutno od własnej racji.
– Rozumiem.
– Co ty rozumiesz, Czyż?
– To właśnie — westchnęłam — że ta przyczyna pasuje. Więc nie trzeba nic wymyślać. Wystarczy na ciebie spojrzeć i wszystko jasne: wczoraj jedna, dziś druga, jutro trzecia. Tania, Ola, Anfisa… Jaka różnica, Sokolski? Ty i twoi kumple — tacy sami. Dla taty ta odpowiedź w zupełności wystarczy. Nie martw się.
Nie kłócił się ze mną. Podkręcił radio, żeby nie przysnąć, ustawił cieplejsze powietrze i wpatrzył się w drogę. Tak w milczeniu doturlaliśmy się do miasta. Gdy stanęliśmy pod klatką i wyładowaliśmy torby z przetworami, burknął niezadowolony, kazał mi zostać przy samochodzie, zarzucił torbę na plecy, a pod pachy wziął słoiki z ogórkami.
– Mam wrażenie, Czyż, że przywiozłem cię do domu z posagiem. Co za głupota — potrząsnął głową i ruszył do klatki. — No nic, zostało dwa i pół tygodnia — przetrwamy, a potem życie się ułoży…
Miałam nadzieję, że życie ułoży się trochę wcześniej, więc nic nie odpowiedziałam. Poczekałam, aż Sokół wróci, pomogłam mu zanieść przetwory i ku własnemu zdziwieniu westchnęłam z ulgą — nagle byłam znowu „w domu”.
Było wcześnie, pierwsze minuty po szóstej. Za mną bezsenna noc, a rozciągnięte ziewanie dopadało mnie jak nigdy. Ale obowiązki nie czekały — tak jak i nasza umowa — więc od razu się za nie zabrałam, pamiętając o swojej części układu. Rozebrałam się, umyłam, rozpakowałam torby, poustawiałam maminy prowiant na półkach i zaczęłam krzątać się przy kuchence z garnkiem…
– Czyż, zamierzasz tu w ogóle posprzątać, czy jak? – Sokół, niezadowolony, pojawił się w progu kuchni. Dla odmiany w koszulce i dresach. Obejrzał uważnie swoje terytorium, wsadził pięści do kieszeni. – Jakoś nie widzę zapału. Nie chcę, żeby Susanna obgadywała nas za plecami, dopóki u mnie mieszkasz. I schowaj wreszcie swoje rzeczy do szafy, prosiłem o półkę! Nadal leżą ci na podłodze podręczniki.
A niech to, jaki groźny! Aż chciało się pstryknąć go w nos. Ciekawe, jak dawno tę półkę zwolnił? Oj, coś mi mówi, że przeszkadzają mu nie moje podręczniki, tylko niezjedzone drożdżówki! Patrzcie, jak zerka na górkę bułeczek na talerzu.
– A ty głodny jesteś? – zapytałam z przekąsem.
Sokół nawet się nie zastanowił.
– No, myślę, że mógłbym coś przekąsić.
Kto by w to wątpił!
– Świetnie! To nie stój jak słup soli, tylko weź nóż i rozporcjuj koguta! Proszę bardzo! – Postawiłam lekko zmrożoną tuszkę na stół i przysunęłam chłopaka bliżej. – Ptak domowy, wykarmiony, babcia się postarała. Sama się z nim szybko nie uporam. A ja, niech ci będzie, biorę się za sprzątanie!
I poszłam do salonu, zostawiając Sokoła z nożem w ręku. U nas w rodzinie rozbieraniem drobiu zawsze zajmuje się tata — czemu więc Sokolski ma się wymigiwać? Ręce ma przecież silne, nie to co ja! Niech się cieszy, że nie kazałam mu jeszcze piór skubać!
Po dwudziestu minutach wreszcie się uporał. (Trochę długo. Mam nadzieję, że nie przerobił biedaka na farsz?) Właśnie wyciągałam z szafki odkurzacz i prawie kończyłam walkę z kurzem, gdy chłopak znowu pojawił się obok.
– Czyż, i co mam z nim teraz zrobić? – zapytał bardzo poważnie, aż po męsku.
– To ugotuj zupę!
Grobowa cisza, która zapadła po moich słowach, powiedziała wszystko. Poprawnie odczytałam znak i już spokojniej dodałam (bo naprawdę mógłby wyrzucić mnie na ulicę jak bezczelnego szczeniaka, a dokąd bym poszła?):
– Sokolski, no to chociaż obierz ziemniaki, dobrze? Naprawdę zostało mi tu już tylko odrobinkę do posprzątania!