SOVABOO

Rozdział 8, część 1

Ciekawe, czy zastanawialiście się kiedyś, w jakim wieku przeciętny człowiek zaczyna traktować sen nie jak przyjemność, ale jak coś bezdyskusyjnie potrzebnego — zdrowego, owszem, lecz trochę uciążliwego? Bezlitośnie pożerającego bezcenny czas?

Pamiętam, że w dzieciństwie nie mogłam się wyspać do syta. Ledwie złapię słodki sen, już ślina mi cieknie, a mama woła:

„Anfisa-a! Pora wstawać do przedszkola!… Anfisa-a, spóźnisz się do szkoły!… Anfisa-a (przez telefon): córeczko, masz pierwsze zajęcia, nie zapomniałaś?”

Zawsze czekałam na weekendy jak dzieci na urodziny — z ogromną nadzieją, że się wyśpię! I zawsze dziwiło mnie, dlaczego mama i tata mają tę moją nadzieję kompletnie w nosie. Zwłaszcza tata! W dni powszednie wstaje do pracy o szóstej, a w weekendy na ryby — o czwartej. Gdzie tu logika?!

No i ojciec Sokolskiego w tę niedzielę też stanął na wysokości zadania: zadzwonił do drzwi syna punkt ósma rano, jak obiecał. Do tego czasu zdążył już przejechać samochodem kilkadziesiąt kilometrów do miasta.

Więc siedzieliśmy z Sokołem w kuchni, senni jak zmokłe koty, nieprzytomni, ale za to najedzeni i zadowoleni. I wiecie, co robiliśmy? Nigdy byście nie zgadli! Graliśmy w warcaby!

Dokładnie tak! Bo czymże innym mogłoby się zająć dwoje młodych studentów w niedzielny poranek w pustym mieszkaniu? No właśnie — tylko grać w warcaby!

– Twój ruch, Czyż.

– A ja tak!

– Zbiłem.

– Co-o? To nie fair! Specjalnie mnie rozproszyłeś!

– Mniej będziesz ziewać. Teraz ja…

– Ha! To ty przegapiłeś! Mam damkę!

– Jak to? Zaraz…

– Koniec, Sokolski! Uważaj, że przegrałeś! To za twój podły fuk! Nie ma go w przepisach!

– Rozmarzyłaś się, Pysiu! Jest!

– Nie, nie ma!

– Nie, jest!

Dzyń! Dzyyń! – zabrzmiał dzwonek do drzwi. Sokół odsunął warcaby i spojrzał na mnie.

– Ojciec – oznajmił krótko. – Założymy się, Czyż, że przywiózł też Susannę?

Adrenalina z gry trzymała nas za gardła.

– A założymy się, że i Ilonkę! Jeśli przegrasz, następnym razem ty wynosisz śmieci!

– Pasuje!

– Przybite!

Hurra! Wygrałam! Mało brakowało, a zaczęłabym podskakiwać z radości, gdy zobaczyłam, że Sokolski senior przywiózł nie tylko Susannę z Ilonką, ale też dobrze znaną walizkę!

No proszę, jacy goście! Cała trójka, gdy mnie zobaczyła, jednocześnie otworzyła usta. Wyobrażam sobie, jak bardzo zaskoczyła ich moja kompletnie nie na miejscu radość — ale przecież nie będę za nią przepraszać, prawda?

– Eee… dzień dobry, młodzieży – przywitał się raźno, choć trochę zdezorientowany „tata”, patrząc na mój uśmiech. – A wy co, dalej tylko we dwoje? – zapytał zdumiony.

O rany! Znowu zapomniałam zapytać Sokoła o imię jego ojca. Widząc, jak chłopak spojrzał na gości z niezadowoleniem, jakby miał ich zaraz wyrzucić za drzwi, wychyliłam się do przodu i zaraportowałam:

– Dzień dobry, Wujku Wasia! Jasne, że we dwoje! Myślę, że na trzeciego to nam jeszcze trochę za wcześnie! – Trąciłam Sokoła łokciem w bok i parsknęłam śmiechem.

Dziwne to uczucie — śmiać się samemu. Zwłaszcza kiedy patrzą na ciebie cztery pary kłujących oczu. Musiałam udać, że mnie dławi kaszel. O-kh-kh-kh-ch-ch!

– O, Ilonko, cześć! – przywitałam się z dziewczyną jak ze starą znajomą. Tylko dlatego, że Sokół najwyraźniej szykował się do awantury i trzeba było ratować sytuację. – Masz świetną mini torebkę! Taka to się nie zgubi! Proszę, wchodźcie, wchodźcie – zaprosiłam gości pewnym tonem – my na was czekaliśmy.

– Czekaliście? – zdziwił się „Wujek Wasia”.

– Skąd ty się tu wzięłaś? Wczoraj cię przecież nie było – zdumiała się Susanneczka.

– Mamo, mam znowu tachać tę walizę na dół? – tym razem już nie ze zdziwieniem, tylko z oburzeniem, rzuciła Ilonka. I wcale się na nią za to nie pogniewałam – kto by chciał dźwigać taki klamot w tę i z powrotem!

Ech, Susanneczka przeliczyła się z „rozpoznaniem terenu” i instrukcjami dla córeczki. Sokół okazał się nie taką prostą ptaszyną – do tego z niespodzianką-Czyżykiem pod skrzydłem. A my, Czyżyki, swojej miejscówki za byle fuk nie oddajemy! To znaczy: miejsca do spania. Więc choć dziewczyny wstały o świcie i wystroiły się jak trzeba, „przepustka” imieniem Wasilij nie zadziałała.

Spojrzałam na Susanneczkę i jej córkę. Wyłapałam łapczywe spojrzenia, które posłały chłopakowi, i sama zerknęłam na Sokolskiego. Naprawdę aż tak z niego „partia”, że mama z córką gotowe są na wszystko, nawet na tak bezczelny desant, by go zdobyć? Takiego gbura, buca i kobieciarza? Który, sądząc po zaciśniętych ustach i milczeniu, za chwilę odeśle je po elementarz do Pcimia?… Najwyraźniej tak, skoro momentalnie im zrzedły miny. Tej dwójki o krótkowzroczność nie posądzisz. No trudno – raz na wozie, raz pod wozem; w każdym sporcie trzeba umieć też przegrywać!

Weszłam w rolę dziewczyny Sokoła: odwróciłam się do niego i przejechałam dłonią po mocnym ramieniu. (Oho! Ale rzeźba!) Delikatnie, żeby widownia miała spektakl.

– Artem, czemu milczysz? – zganiłam go łagodnie. – Dlaczego nie zapraszasz taty do środka? Sam mówiłeś, że przyjedzie, że ma sprawy w mieście. Wujku Wasia – zwróciłam się do gościa – nie stójcie w progu! No co, że wcześnie. Kto w takiej porze w niedzielę odpoczywa? Proszę, wchodźcie, mamy dla pana nawet kapcie!

– Dla mnie?! – mężczyzna aż osłupiał.

– No tak. – I już podsuwam obuwie pod nos. Ot, wziąć i podać.

– Ilon, ty walizki nie wnoś! – dodałam bezczelnie (a co, zaczęły pierwsze!). – Zostaw tutaj, na wycieraczce. I tak zaraz zniesiemy. Mam tu słoiki z przetworami – jeszcze coś rozbijesz. – Wskazałam równy szereg słoików w przedpokoju. – Nie chcę martwić mamy, tak się dla Artemka postarała. On u nas strasznie lubi ogórki i dżem jagodowy!

– No proszę, jakie wygodn… Co? Mamę? Czyją mamę? – mruknął Wujek Wasia, wsuwając kapcie.

Wzruszyłam ramionami:

– Moją, oczywiście!

– Artem – mężczyzna zmarszczył czoło i zażądał wyjaśnień od syna. – Nie rozumiem. Wy się w ogóle znacie?

Sokolski nie zawiódł. Odpowiedział pewnie, z odrobiną pańskiej nonszalancji:

– Jasne, że znamy. To mama Anfisy, tato, ogarnij. Myślałem, że ostatnim razem zrozumiałeś, co mówiłem. A wy na długo? – raczył wreszcie odezwać się „gospodarz”. – Bo my z Anfisą mamy prywatne plany… we dwoje. – I „chaps” mnie za ramię, przyciągnął do boku. A ja co? Grzecznie zamilkłam. W końcu jestem tu na doczepkę.

Tata odkaszlnął, Susaneczka milczała, a Ilonka westchnęła tak ciężko i żałośnie, słysząc o „planach”, że aż miałam ochotę nakarmić biedaczkę choćby na drogę. Zwłaszcza że, jak się zdawało, sama też nie byłaby przeciwko czemuś do jedzenia. Pierwsza wyczuła zapach rosołu z koguta, spojrzała tęsknie w stronę kuchni i przełknęła ślinę.

– No, jak nas, synu, porządnie ugościsz, to i posiedzimy dłużej. Widzę, że rozgościliście się tu na całego, młodzieży!

Goście nie zabawili długo. Zupę zjedli w połowie (Wujek Wasia nadrabiał za wszystkich), koguta obgryźli do kości, a górkę drożdżówek wciągnęli co do jednej! Kiedy chciałam podsunąć Ilonce ostatnią bułeczkę do herbaty, Sokół mi ją sprzątnął sprzed nosa! Wciągnął, łobuz, elegancko – na oczach przyrodniej siostry – i jeszcze rzucił bezczelnie: no, goście, czas się zbierać. Zabawiliście się! Muszę jeszcze wyprowadzić Anfisę na „program miejsko-filmowy”.

Jemu. Mnie. Do kina. Padłam! Mało brakowało, a udławiłabym się dżemem jagodowym. Odsłoniłam do ludzi całe „sinie zęby” i parsknęłam. He, he! Gdyby Sokolski nie spojrzał na mnie tak surowo – jak Drakula na nieogarniętą nieczystość – przysięgam, wydałabym całą konspirację! A tak znowu musiałam udawać kaszel.

Kiedy drzwi zamknęły się za gośćmi, oboje z Sokołem odetchnęliśmy z ulgą. Spać chciało się strasznie, na naczynia mieliśmy wywalone, a chłopak rzucił bardzo sensowną, na czasie myśl:

– No i co, Czyż, pozycję obroniliśmy, walizkę zniesiono, to teraz można do łóżek?

Kiwnęłam radośnie – ależ to była noc! Zaśmiałam się tak, że aż złapałam się za boki.

– Do łóżek! – i ruszyliśmy z Sokolskim na wyścigi, kto pierwszy zajmie swoje miejsce!

Oczywiście, pierwszy padł Sokół – po prostu walnął się na łóżko i rozrzucił ręce. Nie miałam wyjścia, pokazałam mu język i zanurkowałam po swój materac. No spryciarz jak nic! Potem rozłożyłam ładnie maminy komplet pościeli, wzbiłam poduszkę, zasunęłam zasłony, a nawet zdążyłam przebiec do łazienki i z powrotem, już w piżamie, wołając groźnie:

– Odwróć się!

– Ależ mi się spieszy, Czyż. Co tam u ciebie oglądać? Myszy z kreskówki?

– To nie patrz!

– I nie patrzę.

– Ustaliliśmy! Moje myszy mi się podobają!

– No dobra…

I na tym oboje ucichliśmy, odwracając się każde do swojej ściany. Usnęliśmy w kilka chwil, spokojnie przykryci kołdrami – tym razem bez żadnych tupnięć.


Drodzy Czytelnicy!
Bardzo się cieszę, że zajrzeliście do mojej historii. 💕
Mam nadzieję, że Wam się podoba i że znajdziecie w niej trochę emocji, uśmiechu i ciepła.
Będzie mi bardzo, bardzo miło, jeśli zostawicie po sobie komentarz — każde słowo to dla mnie ogromna radość i motywacja do dalszego pisania!
Ciąg dalszy nastąpi…