SOVABOO

Rozdział 1, część 1

– No cóż, nie poszczęściło ci się, Fańka – powiedziała Uljana, a ja smutno westchnęłam w kubek, leniwie dłubiąc łyżeczką w taniej torebce herbaty.

– Ano, to prawda. Aż chce się zastrzelić!

Siedziałyśmy z najlepszą przyjaciółką w głośnej uniwersyteckiej stołówce głównego gmachu i omawiałyśmy ostatnie wydarzenia z mojego skomplikowanego studenckiego życia.

Jeszcze wczoraj wszystko układało się w nim całkiem pomyślnie. Uczyłam się dobrze, dorabiałam, przez całe dwa i pół roku studiów na wydziale ekonomii wynajmowałam ośmiometrowy pokoik u babci Moti, a dziś rano nagle moje uporządkowane życie runęło w gruzy. A wszystko dlatego, że wcześnie rano ta sama babcia Motia wpadła do mojego pokoju jak przestraszony hipopotam i zduszonym głosem zapiszczała – trzymając się ręką za serce i przewracając wybałuszonymi rybimi oczami za szkłami okularów:

– Anfiska! Szybko zbieraj rzeczy i wiajtąd na cztery wiatry! Żeby twojego ducha nie było na moim progu! Możesz nawet w tym miesiącu nie płacić za pokój, o tak!

Powiedzieć, że byłam zdziwiona – to nic nie powiedzieć. Płaciłam gospodyni regularnie (dzięki mamie i tacie, pomagali córeczce, jak mogli), imprez nie urządzałam, chłopaków nie przyprowadzałam… Nazywano tę staruszkę pani Matylda, była kobietą schludną, na czasie, z własnym laptopem, słuchawkami i trzyletnim kontem w mediach społecznościowych. Lubiła oglądać tureckie seriale i lekcje robienia na drutach, piec ciasta. Ogólnie rzecz biorąc, żyłyśmy dosłownie jak papużki nierozłączki, a tu takie coś…

– D-dzień dobry, pani Matyldo. A co się stało? Czemu mnie pani wyrzuca?

Oderwałam głowę od poduszki, zdmuchnęłam z czoła opadającą na oczy grzywkę i wytarłam pięścią zaśliniony policzek. Cała ta wkuwanie makroekonomii do czwartej nad ranem ścina człowieka z nóg gorzej niż środki nasenne!

Spocone dłonie babci Moti natychmiast z trzaskiem spoczęły na jej nieprzebranym biuście.

– Ja?! Bóg z tobą, dziewczynko! Ja cię nie wyrzucam. Ja cię, można powiedzieć, od duszyciela ratuję!

– W sensie? – musiałam w końcu usiąść na łóżku i wysunąć nogi spod kołdry. – Jakiego znowu duszyciela? – Starałam się przetrzeć oczy piąstkami.

– Mojego własnego siostrzeńca! Obym go, łajdaka, nigdy więcej nie widziała. Dzisiaj akurat wyszedł. Dwanaście lat, przeklęty złodziej, za kratami za rozbój odsiedział, wyszedł na wolność i od razu do mnie się pofatygował. Dobrze chociaż zadzwonił! Spotkajcie, ciociu, na wolnych chlebach! Tylko ty mi zostałaś, jedyna krew na całym świecie!… Koniec, Fańka! – oczy babci Moti za grubymi szkłami okularów stały się jeszcze większe niż wcześniej. – Już tu jedzie!

– A-a-a! – krzyknęłam.

– A-a-a! – podchwyciła pani Matylda i, ogarnięta głębokim żalem, mocno pocałowała mnie w czoło (żeby tylko siniaka nie zostało!). – Nie wspominaj staruchy złym słowem, kochanie – powiedziała, szlochając. – Jak mogłam, tak pomogłam.

I zaproponowała, puszczając cienką łzę.

– Ty to szybko pakuj torby, razem zaciągniemy do garażu. Klucz ci dam. Jak znajdziesz sobie mieszkanie – to przewieziesz rzeczy. A kluczyk potem wrzuć do skrzynki na listy. I żebyś tu do mnie nogą nie wstąpiła, zrozumiałaś?! Nie daj Boże, wpadniesz w oko łajdakowi – nie wyrwiesz się-e-e…

– Takie to sprawy, Uljasz – znowu pociągnęłam nosem i spojrzałam na pasztecik. Pić mi się nie chciało, jeść też, a pasztecik z kapustą wydawał się czerstwy i niedobry.

– No taak, nic dobrego, wprost mówiąc – westchnęła przyjaciółka, podpierając policzek pięścią. – Słuchaj, Fań, a może spróbować dostać się do akademika? – zaproponowała. – Przecież jesteś studentką i tak czy inaczej spoza miasta. Powinni uwzględnić sytuację.

– Tak, byłam. Od razu od babci Moti i poszłam.

– I co?

– Nie ma miejsc! Za trzy tygodnie sesja, na święta młodzież rozjedzie się do domów, może ktoś wypadnie… W sumie komendantka obiecała pomóc.

– No widzisz, już coś!

– Ale ja i w domu mam akademik, Ul! Widziałabyś moją szaloną rodzinę. Jestem przyzwyczajona do bycia samej, rozumiesz? Tak łatwiej skupić się na nauce i pracy. Potrzebuję tylko znaleźć kąt, żeby gdzieś przeczekać parę dni, a potem dziewczyny z agencji obiecały pomóc. Ech, Ulka – znowu westchnęłam z uczuciem i zaczęłam dalej dłubać łyżeczką w torebce herbaty – tak mi szkoda mojego pokoiku – brak słów! I dokąd teraz pójść – nie mam pojęcia.

– Fań, a może jednak do mnie? – Uljanka z troską zajrzała mi w oczy. – Przecież to nie ulica. Mamę z tatą przekonam, a Leszek i na podłodze prześpi, nie cukrowy. Gdzieś w korytarzu. A najlepiej w przedsionku! Co?

Oto siła prawdziwej przyjaźni, aż chciało mi się płakać. Ale przecież nie jestem szmatą, w końcu! Gdyby tylko nastrój nie był tak parszywy, na pewno byśmy teraz z Uljaszką szczerze pośmiały się z jej starszego brata śpiącego w przedsionku, a tak… Mało tego, że przyjaciółka z Leszkiem do tej pory dzielą pokój w rodzinnym dwupokojowym mieszkaniu, to jeszcze mnie w ich rodzinnym gnieździe Leśniczych-Kim do pełni szczęścia brakowało!

– Nie, dziękuję, tylko nie do ciebie. Ja jeszcze chcę pożyć!

O „pożyć” – to ani trochę nie skłamałam. Rzecz w tym, że rodzina mojej przyjaciółki Uljaszy jest głęboko międzynarodowa. Tata Koreańczyk, matka – rodowita Polka, więc dzieci wyszły po prostu cudeńka! Oboje różowouste, jasnookie i szczupłe. Tyle że, w przeciwieństwie do Uljanki – Leszkowi (o przezwisku Leśny) po ojcu przeszła jeszcze niespotykana pewność siebie, dlatego dziewczyn za nim ciągnęło się – mnóstwo! Nie mniej niż za jego przyjaciółmi – Malwinem i Sokołem. Więc nie-e, brakowało mi jeszcze chodzić z potarganymi włosami!

Mnie zaś, w przeciwieństwie do przyjaciółki, uroda przypadła zwyczajna, słowiańska. Wzrostu jestem średniego, włosy jasnobrązowe, miejscami z jaśniejszymi pasemkami. Zbyt gęste i długie, do pasa, ale już nauczyłam się sobie z tym radzić, ściągając na potylicy ciasny kok. I nawet rzęsy mam, o, jakie! Nie gorsze niż u Malwina… no, jeśli się je pomaluje. A tak to zwykłe rzęsy i zielone oczka. Nic specjalnego.

Tak! Przecież się nie przedstawiłam!

Nazywam się Anfisa – Fańka dla swoich. Nazwisko Czyżyk. Wiem, połączenie zabójcze, ale swoje oburzenie z tego powodu wyraziłam rodzicom wiele lat temu. Chyba w trzeciej klasie. Tak bardzo chciałam być Olą albo Leną. No, albo Katarzyną – jak wielka cesarzowa! A tu nic! Bądź łaskawa z honorem nosić imię ukochanej babci! A to, że nasi krewni uprościli nasze imiona, żeby nie mylić, do Fiski i Fańki – to już drugorzędna sprawa! Nikt ani mnie, ani babci nie pytał!