SOVABOO
Rozdział 5, część 2
Ledwo wyleciałam z klatki, a już omal nie wpadłam w ramiona kolejnego pierzastego.
– Anfisa? Dzień dobry! Już uciekasz?
Przede mną, jak pan na włościach pod ramię z leśnym, stali Sokolski-tata z Susaneczką. Przysięgam, na mój widok kobiecie aż drgnęły szczęki.
No rety, co oni tu tak wcześnie nad ranem zgubili?
– D-dzień dobry! Wasilij, eee… – zamarłam w miejscu, głupio mrugając. Kurde, jak mu to patronimik? Karłowicz? Konstantynowicz? Jeśli teraz się pomylę – spalę Sokołowi całą legendę! Przecież to niby ja sama z ojcem chciałam się poznać, a tu… Nikołajewicz? A może Denisycz?
Susaneczka, widząc moje zakłopotanie, błysnęła triumfalnie oczkami i pokazała rekini uśmiech.
Aj! A po co się ceregielić! W końcu według legendy jesteśmy prawie rodzina! Niech ojciec z synem sami się tłumaczą, a czyżyk rekinowi w ząb tak łatwo się nie da!
– Dzień dobry, wujku Wasia! – znowu, jak wczoraj wieczorem, obdarzyłam mężczyznę promiennym uśmiechem. – Tak, uciekam. Na uniwersytet!
Twarz Sokolskiego-seniora nie drgnęła. Zupełnie jak twarz syna, kiedy szczypałam go w tyłek. I w ucho nie przyłożył – czyli przeżyje. Za to jego przyszłej żonce moja komunikatywność stanęła ością w gardle. O, aż się zakrztusiła, biedna. Musiałam poklepać kobietę po plecach.
– A wy do Artema? – palnęłam pytanie niezbyt mądre, ale głupio było tak po prostu odejść.
– Do syna. Postanowiliśmy zajrzeć przed wyjazdem.
– Aha! To proszę mu przekazać pozdrowienia, bo ja się już za Arciuniem stęskniłam – masakra! – mrugnęłam poufale. – To ja lecę, spieszę się na zajęcia.
I truchtem, chodnikiem, w stronę przystanku. Ale gdy tylko drzwi klatki za gośćmi się zamknęły…
– Halo?
– Sokół, to ja! Szybko schowaj materac pod łóżko! Masz delegację!
– Kto?
Treściwie.
– Oni!
– Ilu?
– Dwoje! Ilonkę gdzieś zgubili.
– Rozumiem! Dzięki, Czyż! – i się rozłączył. A ja odetchnęłam: wygląda na to, że się upiekło!
Na przystanku ludzi tłoczyło się sporo. Osiedle nowych bloków okazało się duże, komunikacja działała punktualnie, a ja i tak o mało nie spóźniłam się na zajęcia, z przyzwyczajenia przepuszczając przodem szkolniaków i rodziców z maluchami. Gdy dobiegłam na uniwerek, oddałam rzeczy do szatni i znalazłam salę – wykładowczyni już stała na katedrze i karciła grupę za kiepsko napisaną pracę laboratoryjną z informatyki ekonomicznej.
– Czyżyk!
Nie zdążyłam jeszcze wślizgnąć się za ławkę, a już podskoczyłam, ukłuta lodem błękitnych oczu.
– Tak, Polino Wiktorowno?
– Anfisa, co to ma znaczyć? Tematem pracy były „Aplikacje biznesowe jako główny komponent systemów informacyjnych”. A ty co? To niby ma być schemat zarządzania? Gdzie dane wejściowe i sposoby przetwarzania? Ty u mnie zawsze miałaś dobrą opinię, rozmawiałyśmy o przygotowaniu projektu na obwód. Gdzie wniosek o procesach biznesowych?
Zariecka – jej bał się cały rocznik. To nie była wykładowczyni – to Królowa Śniegu od informatyki: wymagająca i do bólu cyniczna. Jak tej dwudziestosześcioletniej kobiecie udawało się trzymać studentów w żelaznych ryzach – pozostawało tajemnicą. Nasze dziewczyny były zgodne, że cały sekret tkwi w soplu zamiast serca i w dementorskiej chwycie, i choć ja się z nimi zasadniczo nie zgadzałam, pod tym lodowatym spojrzeniem też chciało mi się, jak strusiowi, schować głowę w piasek. Jestem pewna, że reszcie studentów – też.
– To znaczy, Polino Wiktorowno… w zeszycie wszystko jest.
– Właśnie, że wszystko, Czyżyk. Mało. Inni mają wyniki jeszcze gorsze. A ja potrzebuję, żebyście wyszli stąd jako najlepsi analitycy i specjaliści, którzy, jeśli nawet nie rozwiążą trudnych problemów zarządczych, to przynajmniej będą mieli jasne pojęcie, do czego służą systemy i produkty informatyczne. Rozumiem, że na horyzoncie majaczą święta i ferie, że jesteście zmęczeni, ale przed wami kolokwia i sesja. Do roboty!
No to zebrałyśmy się z Uljaszką. Całą godzinę przesiedziałyśmy jak myszy w hibernacji, wsłuchując się w słowa Królowej Śniegu wydziału, notując i bojąc się poruszyć. Milczałyśmy jak ryby pod lodem, chociaż pod koniec zajęć cierpliwość przyjaciółki się wyczerpała i jej ciemne oczy już wyraźnie strzelały w moją stronę.
– Kim, później pogadamy! – chwyciłam ją pod rękę i pociągnęłam korytarzem. Przed nami czekała ulubiona (w cudzysłowie) WF-ka, a trzeba było jeszcze przebiec przez ulicę i dwa sąsiednie budynki do głównej hali sportowej. – Mamy na wszystko dziesięć minut, a dobrze by się jeszcze przebrać!
– Fańka, daruj! – błagała przyjaciółka. – Nie mogłam spać, całą noc się wierciłam. Rozwali mnie ciekawość!
– Nie rozwali! – obie, łapiąc w szatni puchowe kurtki, roześmiałyśmy się.
– No, Faa-ań!
– Dobra, ciekawska Warwara – poddałam się. – Pytaj.
Wyszłyśmy z budynku i zbiegłyśmy po schodach przykrytych świeżym śnieżkiem. Pospieszyłyśmy z innymi dziewczynami z grupy wąską alejką do hali, zostając w ogonie.
– No i jak minęła pierwsza noc w mieszkaniu Sokoła? – Uljaszka, biegnąc tuż za mną, prześlizgnęła się po długim pasie lodu, znów zrównała się i nastawiła uszu.
– Właściwie druga – sprostowałam.
– Ojej, racja! No to jak minęła? Mam nadzieję, że Sokolski cię nie skrzywdził? Jakby nie patrzeć, Fań, mieszkanie to jego teren, było się czym martwić.
Wzruszyłam nieokreślenie ramionami, bardzo chciało mi się podroczyć z Ulką.
– Co, skrzywdził? – przeraziła się przyjaciółka.
– No, jeśli nie liczyć tego, że najpierw o mało nie walnęłam go patelnią, potem groziłam nożykiem, a potem on mnie prawie udusił – to noc minęła nam całkiem służbowo – pośpieszyłam ją uspokoić. – Przeżyliśmy oboje!
Uljaszce opadła szczęka. Aż z kroku wypadła. Musiałam się zatrzymać i pomóc jej zamknąć buzię.
– Nałapiesz śnieżynek, Kim, i przeziębisz gardło. Chodź!
Ale mina przyjaciółki przez całą drogę była taka cudna, jak u Kubusia Puchatka, kiedy zajrzał do beczułki miodu i nie znalazł ani kropli – mieszanka zagubienia i przerażenia. I nie zostało mi nic innego, jak wyłożyć wszystko szczerze. I o straszydle, i o rekinim uśmiechu Susanny, i nawet o wujku Wasi.
– A teraz martw się, jak tam Sokół da sobie radę beze mnie. On oczywiście niezły dziwak, ale umowa to umowa, więc postaram się odłożyć urazy na trzy tygodnie. Teraz to jemu z tą Ilonką wcale nie zazdroszczę!
– Masakra! No ty, Czyżyk, to się wpakowałaś!
W piątki WF u grup TEP-1 i TEP-2, w których się uczyłyśmy, odbywał się razem z czwartym rokiem. Zwykłe zajęcia zwykłych studentów, gdy chłopcy biegają po boisku sportowym, goniąc piłkę, a dziewczyny tłoczą się w kąciku albo rozpraszają po obwodzie ze skakankami w dłoniach. A czasem w ogóle siedzą, machając nogami, na niskich trybunach, podczas gdy ich trener załatwia ważne sprawy dydaktyczne w nieznanym atlasowi zakątku geografii.
Ale dziś wszyscy trenerzy byli na miejscu, półrocze dobiegało końca i cztery dziesiątki dziewczyn spędzono w kąt, gdzie wisiały dwa liny, próbując zmusić nas do zdawania normy. A do sufitu – z sześć metrów. Albo siedem. Nie daj Boże dziesięć?! Przy próbie zmierzenia wysokości zakręciło mi się w głowie, jak można się było spodziewać.
Jeszcze od szkoły nie znoszę tego przyrządu. Nienawidzę! Zawsze wywoływał u mnie atak paniki i niemoty. Wywołał i teraz. Już lepiej przez kozła poskakać, popływać, pobiegać na czas – tylko nie lina. Znając swój strach, cichutko zaczęłam pełznąć w bok.
Gdzie tam!
– Dobrze, Kim! A teraz Czyżyk! Gdzie Czyżyk?! Czyżyk, szybko na linę! Marsz! Nie każ ludziom czekać!
A… Eee… Mamo! Nie było rady – wdrapałam się z drżeniem w nogach. I wiecie, wszystko by było dobrze. Dopóki miałam zamknięte oczy, całkiem nieźle mi szło wspinać się w górę, ale jak tylko je otworzyłam… Sala wydała się malutka, a ja stałam się maleńką, przestraszoną i strasznie samotną muszką, patrzącą na świat ludzi z wysoka.
O, tam Uljaszka patrzy z zachwytem na Malwina, który ćwiczy brzuszki. O, tam nasi chłopcy kawałek dalej bronią bramki przed Sokołem, który jak zawsze pewnie tnie boisko z piłką przy nodze. Za szybki, za zwrotny i za bardzo sportowy, żeby komuś tę piłkę oddać. O, tam nasze dziewczyny – stąd widać, jak się chichoczą i puszczają oczka chłopakom, a tam trener… Patrzy na mnie i jakoś podejrzanie macha rękami.
O-o-o! Spojrzenie utknęło w pożółkłym suficie. A-a-a! I znowu zjechało w dół.
– Czyżyk! Anfisa! Co tam utknęłaś? Zejdź natychmiast!
Za późno. Już wisiałam na linie, wgryziona w nią zębami jak dzika małpa w lianę. Ani w górę, ani w dół.
– Czyżyk! Komu mówią – zejdź! Na dół!
– Czyżyk, przestań robić z siebie pajaca!
– Czyżyk, co to za nowe numery?!
Nieee. Ja siebie znam. Najpierw gardło mi zdrętwieje, potem ręce, potem plecy, a potem będą mnie w półprzytomnym stanie ściągać wszyscy razem – cały zespół dydaktyczny plus rektor! Z pomocą perswazji i straży pożarnej! Oby tym razem nikogo nie pogryzła.
Nie pogryzłam nikogo, ale wstydu się najadłam – na całe życie wystarczy.
– To po prostu koszmar. Teraz cały wydział będzie się ze mnie nabijał.
– Daj spokój, Fań, – pospieszyła mnie pocieszyć wierna Ulka, idąc obok ulicą. – Najważniejsze, że cała zostałaś! Phi, wielka rzecz!
– Rozumiesz, ja byłam pewna, że coś takiego już mi się nie powtórzy. To przecież nie szkoła, powinnam wydorośleć. A tu jakieś głupie strachy! – z rozpaczą zacisnęłam pięści. – Skąd się wziął ten cholerny sznur! A jeszcze trener: czemu milczysz? Czemu milczysz? A ja nic powiedzieć nie mogłam. W ogóle nic! Nie zdarzyło mu się nigdy coś podobnego? Żeby gardło ścisnęło i ani słowa!
– Chłopcy chcieli cię ściągnąć, ale nie pozwolił.
– I słusznie, – musiałam się zgodzić. – Lepiej niech się śmieją, niż żeby mnie oskarżali o coś gorszego. Ech, – westchnęłam smutno, – takie miałam dobre nastroje, i masz ci los. Cały dzień do bani!
Teraz tylko jedno mogło nam z Ulką poprawić humor, i nie umawiając się, skierowałyśmy się do bufetu. Udusić robaka kalorią, tak. I wiecie, udało się, bo zagadałyśmy się z Natashką Kryłową, która zajęła z nami stolik. A właściwie to Ulka zagadała, a ja w najgorszym momencie wtrąciłam nos. I jak zawsze powodem okazała się ta sama pamiętna trójca.
– Dziewczyny, a wiecie, – Natashka przeżuła kawałek parówki w cieście i powiedziała tonem sąsiadki-plotkarki – że Malwin ma dziewczynę.
– Naprawdę? – zaraz jęknęła Kim, o mało nie wypuszczając z rąk kubeczka z gorącą herbatą, i wyraźnie posmutniała. – Tak?
– Naprawdę. Tylko jej nikomu nie pokazuje. Olka Graczowa powiedziała Timofiejowej, a ta już mnie. Podobno Graczowa miała coś z Martynowem i on jej się zwierzył, że jest zajęty. Teraz Graczowa płacze. Wiosną, według plotek, Sokół ją spławił, a teraz i tu klapa. A przecież one z Anisimową to nasze pierwsze piękności wydziału, i nagle taki zonk.
Kim się spieła, zerkając w stronę Malwina, który właśnie siedział w towarzystwie kolegów i jakiejś dziewczyny. O-ho! Już w towarzystwie dwóch dziewczyn! Jeszcze jedną i będą dla całej braci po równo! A tak – nie wiadomo, czyje spojrzenia i nagrodę główną Anisimowej zgarnie Leszy czy Sokół.
No a nam tak, nam tylko gadać i gadać. Cóż innego w bufecie robić?
– Ciekawe, czemu nie pokazuje? – spytała Uliana.
– Nie wiem, – wzruszyła ramionami Natashka, – niby studiuje w innym mieście i jest bardzo zajęta.
– A może dlatego, że wcale nie istnieje – ta dziewczyna? – prychnęłam. Niezbyt mi się spodobało, że przyjaciółka się zmartwiła. – Albo jest taka straszna, że wstyd pokazać?
– Co ty! Podobno modelka z nogami do nieba i urodą jak z okładki! – oburzyła się Kryłowa na moje niedowierzanie. – Graczowa by Timofiejowej nie skłamała!
– Graczowa może i nie, ale Malwin – bez problemu.
Ulka zupełnie się przygnębiła, więc pogłaskałam ją po ręce.
– Ul, no przestań. Kto ją w ogóle widział? U niego tych dziewczyn – wagon i mały wózek! Ot, jak u twojego Leszka! Jeszcze tylko brakowało, żebyśmy wierzyły w każdą plotkę!
– A jeśli on swoją dziewczynę ukrywa przed kolegami? Bo się boi, że mu podkradną? – zgadła Natashka.
– To grosz wart taki tchórz i tacy koledzy! A w ogóle, znaleźliście sobie temat!
Ale gdy po zajęciach wyszłyśmy z Ulą na przystanek, ona i tak powiedziała, jakby moje słowa potrzebowały odpowiedzi:
– Ty to burczysz, Fańka, a faceci wszyscy są skryci. Między innymi mój Leszek do tej pory nie wie, że ty u Sokoła mieszkasz.
– Jak to? – zdziwiłam się. Kto jak kto, ale Leszy byłam pewna, że wie o naszej umowie z Sokolskim.
– A właśnie tak. Dziś rano spytał mnie, jak się masz i czy znalazłaś akademik. A jeszcze – czy Sokół cię bardzo nie skrzywdził? Dobrze, że się domyśliłam skłamać. Więc Artem nawet z przyjaciółmi nie za bardzo szczery.
– Kim, ale to zupełnie co innego! – rozłożyłam ręce. Naprawdę Ulce to nie jasne? – To on nie mnie ukrywa, tylko na siebie samego i wolnego nie chce rzucać cienia! Ja widzę, że on siebie nie sokołem, a orłem mieni. A tak to mu wszystko jedno, czy mu pomagam ja czy ktoś inny, byle cel osiągnąć. Dlatego milczy – bo nieważne. A Malwin wymyślił sobie wygodną wymówkę dla głupiutkich dziewczyn i korzysta. Bo i tak się łapią. W ogóle nie rozumiem tych gier-zagadek. Co to za chłopak, który za plecami swojej dziewczyny ogląda się za inną? Albo chowa. Albo, co gorsza, wstydzi się – niby stara rana, a serce i tak zabolało. – Moim zdaniem to ostatnia rzecz! A więc i wcale nie miłość!
No i proszę, ile razy obiecywałam sobie siedzieć cicho, a znowu się rozgadałam. I humor ostatecznie spadł poniżej kreski „do niczego”. Tak się rozstałyśmy z Ulką aż do poniedziałku – każda ze swoimi myślami, a ja pojechałam do pracy. Jakoś głupio było wpadać do Sokoła do mieszkania, żeby się przebrać i zjeść, postanowiłam wytrzymać do snu. Powrót do domu przez byłego odłożyłam na ranek, a przede mną stał długi piątkowy wieczór, kiedy bar dudnił i żył jak nigdy, a ja dobrze wiedziałam, że Timur na pewno mojej pomocy nie odmówi.